23 paź 2015

Diabelskie nasienie

Zbudziło ją walenie do drzwi. Ten, kto dobijał się do jej chaty, musiał być mocno zniecierpliwiony, bo spomiędzy ciasno zbitych desek sypały się drobiny kurzu. Wyprostowała się gwałtownie, natychmiast zresztą żałując tego pośpiechu, gdyż po całej nocy przespanej z głową na blacie drewnianej ławy ledwo mogła się poruszać.
Starała się przypomnieć sobie, dlaczego spędziła ją w tak dziwaczny sposób, zamiast położyć się we własnym łóżku, lecz natarczywe głosy dochodzące z zewnątrz nie pozwalały jej zebrać myśli.
– Otwieraj, przeklęta! – Jeden głos wybił się ponad pozostałe. – Wiemy, że tam jesteś, czarci pomiocie!
Drzwi zatrzeszczały niebezpiecznie. Wiedziała, że jeśli ich nie otworzy, prędzej czy później będą musiały ustąpić pod naporem wściekłego tłumu. Wyszła na środek izby, nie wiedząc co dalej czynić, gdy nagle charakter dobiegających ją odgłosów uległ zmianie. Ludzie nadal burzyli się, lecz podniesione głosy cichły, przechodząc stopniowo w gniewne pomruki.
– Otwórz, dziewczyno! – zagrzmiało za drzwiami chropowato.
Wiedziała, kto to. Nikt inny nie używał już tego miana, wołano na nią różnie: przeklęta, diabli pomiot, czarcica i tylko on ciągle zwracał się do niej „dziewczyno”.
– Wejdź – powiedziała, nie ruszając się z miejsca.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
Stał niemalże na progu. Ciągle gęsta grzywa włosów opadała na przygarbione wiekiem i zmartwieniami ramiona, lecz od lat już miała kolor śniegu. Głębokie bruzdy poorały jego twarz, a usta prawie nigdy nie wyginały się już w szczerym uśmiechu. Tego żałowała najbardziej, dawniej lubiła patrzeć gdy się uśmiechał, lubiła dawać mu powody do radości.
Dziś Bogwied nie miał ich zbyt wielu.
– Odstąpcie – zwrócił się do szemrzącego znów głośniej tłumu. – Porozmawiam z nią i wyjaśnimy wszystko spokojnie.
– A co tu wyjaśniać, Bogwiedzie – warknął Janko, najstarszy młynarza. – Toć wiadomo, że czarcica wszystkiemu winna. To przez nią tatko…
– Zamilcz. – Bogwied nie musiał unosić głosu, by zyskać posłuch. – Jeśli jest winna, będzie wiedziała z czym do niej przychodzimy. Zostawcie nas samych.
Tłuszcza zebrana pod drzwiami chaty niechętnie odsunęła się nieco, ale nikt nie ruszył w stronę wsi. Bogwied zmierzył ich niechętnym spojrzeniem, lecz wiedział, że nie uzyska nic więcej. Byli uparci i chcieli stać tu do chwili, gdy sprawy zostaną wyjaśnione. Wzruszył więc ramionami i wszedł do izby.
Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łupnięciem.
– Nie lubię, gdy to robisz – stwierdził.
Nie odpowiedziała i nie ruszyła się z miejsca. Tkwiła pośrodku izby niczym posąg, mierząc go wyzbytym wszelkiej nadziei spojrzeniem. Była niemal identyczną kopią swojej matki — te same kasztanowe loki, w których co chwila błyskały jaśniejsze pasma miedzi, taka sama figura, drobna i szczupła, lecz przecież kobieca, rysy twarzy tak podobne do Miłkowych, że czasem odnosił wrażenie jakby jego wychowanica powstała z mar. Tylko spojrzeniu czarnych, bezdennie pustych oczu brakowało tamtego ciepła i łagodności.
Oczy musiała odziedziczyć po ojcu, a Bogwied modlił się w duchu do starych i nowych bogów, by sprawili, żeby pozostały one jedyną cechą, którą przejęła po tym, kto ją spłodził.
Westchnął ciężko i ruszył w stronę swego zwykłego miejsca pod ścianą. Wiele się tu zmieniło od śmierci Staruchy.
W izbie królował brud. Palenisko wygasło zapewne kilka dni temu, lecz nikomu nie było śpieszno, by je rozpalić. Okopciały kociołek z resztkami jedzenia stał na stole zapewne od kilku dni w niezmienionym położeniu. Bogwied czuł wyraźnie, że to, co się w nim znajdowało, dawno już powinno opuścić i naczynie, i izbę.
Na ścianach straszyły smutno kikuty ziół zbieranych jeszcze przez Staruchę, a na klepisku pełno było mysich odchodów, źdźbeł słomy, szmat, które kiedyś pełniły rolę przyodziewku. Tu i ówdzie walały się też skorupy po garnkach i misach, połamane łyżki, porozrzucane noże, słowem wszystko, co potrzebne jest człowiekowi do życia.
– Dlaczego to robisz? – zapytał wreszcie, choć nie wierzył, by mu odpowiedziała. – Nic nie ma dla ciebie znaczenia?
Istotnie, początkowo milczała, wpatrując się tylko w niego tępo, ale w końcu zdecydowała się przemówić. Ledwie słyszalny szept brzmiał bełkotliwie, niepewnie, jakby stojąca pośrodku izby dziewczyna nigdy nie nauczyła się mówić.
– To nie ja… – zaczęła nieskładnie.
– Wiesz, dlaczego tu przyszli? – przerwał jej.
Pokręciła tylko głową w milczeniu.
– Młynarz ułożył się z opactwem. Przekazał młyn pod opiekę mnichów w zamian za dożywotnią opiekę. Mówią, że tyś go do tego namówiła.
– Nie byłam we wsi. – Każde słowo spływało z jej ust niechętnie, z wahaniem.
– Nie łżyj! – Bogwied aż uniósł się z wyślizganej ławy. – Widziałem cię sam trzy dni temu. Rozmawiałaś z młynarzem. Po coś posłała go do opata?
– Nie pamiętam…
Zaskoczyła go. Spodziewał się raczej pokrętnych wyjaśnień, prób usprawiedliwienia, w najgorszym razie wybuchu wściekłości, ale nie takiego wyznania. Pustka w jej spojrzeniu ustąpiła miejsca błaganiu o pomoc. Wpatrywała się w Bogwieda tak intensywnie, że niemalże czuł ciężar jej wzroku na własnej piersi.
– Czego nie pamiętasz? – zapytał już spokojniej.
Nadal tkwiła pośrodku izby. Nie poruszyła się prawie wcale, przekrzywiła jedynie nieco głowę, pozwalając by rozczochrane włosy zakryły lewą stronę jej twarzy. Przypominała mu wróbla, który w skupieniu obserwuje zupełnie niezrozumiałe dla niego poczynania ludzi.
– Niczego. Nic już nie mam. Tylko głosy – odparła z rozbrajającą szczerością. – Dzień i noc, Bogwiedzie. Słyszę je nawet we śnie. Szepczą, wyklinają, nawołują. One wiedzą, znają sekrety i pragnienia…
Bogwied zamknął oczy i wciągnął głęboko zatęchłe powietrze izby, mając mimo wszystko nadzieję, że pomoże to w czymkolwiek. Jego najgorsze obawy potwierdzały się z każdą chwilą rozmowy. Dwadzieścia pięć lat temu stworzyli ze Staruchą potwora.
A mimo to nie potrafił jej tak zostawić. Przez te wszystkie lata gdy jej moc pozostawała uśpiona, nie dała mu ani jednego powodu do wstydu. Traktowała jego i Staruchę z szacunkiem należnym opiekunom, uczyła się pilnie wszystkiego, co mogła przekazać jej zielarka i sumiennie wypełniała swoją powinność wobec ludzi, gdy Starucha zaniemogła zupełnie. Opiekowała się chorą z oddaniem i nigdy nie skarżyła się na niechęć, z jaką przyjmowano ją we wsi.
– Odejdź, dziewczyno – przerwał jej tę nieskładną wyliczankę. – Uspokoję ich jakoś, przekonam, by wrócili do domów, ale odejdź stąd jeszcze dziś. Nie ma tu dla ciebie miejsca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz