31 maj 2015

Koszmar

Bartek zbudził się tego dnia wcześniej. Świat za oknem przywitał go ponurym krajobrazem blokowiska, nieciekawym tym bardziej, że szare, betonowe kloce kontrastowały nieprzyjemnie z żywymi barwami jesiennych liści drzew w pobliskim zagajniku. Jesienny poranek, pozbawiony nawet tej odrobiny radości, jaką dawały nikłe o tej porze roku promienie słońca, przygnębiał ciężką atmosferą.

W mieszkaniu było ohydnie zimno. Wprawdzie kilka dni wcześniej rozpoczął się sezon grzewczy, ale betonowe mury miały przykry zwyczaj wyziębiać się szybciej, niż nagrzewać. Bartek bez entuzjazmu wygrzebał się spod puchowej kołdry i poczłapał do kuchni nastawić kawę. Potem, równie niemrawym krokiem, udał się do łazienki, wciąż jeszcze pogrążony w królestwie snu.

Dopiero gdy dotarł do niego miły nozdrzom aromat parzonej kawy, mężczyzna ożywił się nieco i żwawiej zabrał z przeprowadzanie porannej toalety. Pół godziny później był już gotów do życia, a po porannej ospałości nie pozostał nawet najmniejszy ślad.

Czekał go pracowity dzień — miał zaplanowane dwa spotkania z klientami — ale cieszył się na myśl o czekających go obowiązkach. Lubił swoją pracę. Nie wymagała wielkiej wyobraźni, której zawsze mu brakowało, za to jego umiłowanie porządku było w niej nieodzowne. Bartek, z wykształcenia księgowy, od kilku lat z powodzeniem zajmował się prowadzeniem ksiąg kilku prężnie działających firm. Myśl, że mając ledwie trzydzieści dwa lata, osiągnął już coś w życiu, napawała go dumą. Nie dało się zaprzeczyć, że był prawdziwym fachowcem rozmiłowanym w swoim zawodzie.

Mogłoby się wydawać, że ktoś taki jest ostatnią osobą, jaką należy posyłać na spotkania z klientami, ale Bartek doskonale znał się na ludziach. Lubił też kontakt z nimi, wiedział, jak rozmawiać, jak przekonywać do własnych idei. Instynktownie wyczuwał, kiedy może pozwolić sobie na szczerość, kiedy spoufalić się z klientem, a kiedy po prostu nie zawracać sobie głowy jego pomysłami i w spokoju wykonywać rutynowe czynności. Odgadywanie ludzkich emocji z drobnych gestów czy zmiany wyrazu twarzy przychodziło mu równie naturalnie, co oddychanie.

Dziś przygotował się wyjątkowo starannie, gdyż czekające go zadanie nie należało do łatwych. Nie często zdarzało się, by właściciel biura rachunkowego, w którym pracował, wysyłał go na rozmowy negocjacyjne z potencjalnymi klientami, czasami jednak spotkania te były na tyle poważne, że obecność młodego, zdyscyplinowanego fachowca mogła zaważyć na ostatecznej decyzji. Tak też było i tym razem.

Dlatego właśnie Bartek, gładko ogolony, w świeżej, sztywnej od krochmalu koszuli, z krawatem dobranym starannie do eleganckiego garnituru, gotów zmierzyć się z najtwardszymi biznesmenami stał teraz w kuchni i popijając kawę, przeglądał po raz ostatni notatki dotyczące przygotowanej prezentacji. Wczesna pobudka sprawiła, że do wyjścia zostały mu jeszcze dobre dwie godziny.

Nagle zamarł tknięty niespodziewaną myślą. Rzucił kartki na stół i nerwowym ruchem sprawdził wszystkie kieszenie. Nie ma. Przeszukał pośpiesznie teczkę, marynarkę i kurtkę. Nic. Zginęło. Wiedział, że bez tego nie ma co jechać na spotkanie. Poczuł, że robi mu się gorąco. Twarz płonęła, dłonie zaczęły lepić się od potu. Ostatkiem sił przywołał się do porządku. Kilka głębokich wdechów sprawiło, że serce znów zaczęło bić w swoim zwykłym rytmie. Bartek przypomniał sobie, co robił wczoraj po powrocie do domu.

Raz jeszcze metodycznie przeszukał wszystkie kieszenie spodni, marynarki, kurtki a nawet wczorajszej koszuli. Bez rezultatów. Przetrząsnął uważnie każdy zakamarek teczki. Nadal nic. Spokojnie, bez pośpiechu, schował do niej wszystkie wyciągnięte wcześniej przedmioty i zdecydowanym ruchem zatrzasnął wieko. Odetchnął głęboko, jakby przygotowując się do starcia z niewidzialnym wrogiem.

Wstał, powoli odwrócił się i zmierzył mieszkanie nieprzychylnym wzrokiem. Miał czas. Wiedział, że to gdzieś tu jest. Jeden pokój, kuchnia i łazienka utrzymywane niezmiennie w idealnym porządku nie stanowiły dla niego wyzwania. Bartek był bardzo metodycznym człowiekiem.

Półtorej godziny później jego kawalerka wyglądała, jakby przetoczyło się przez nią tornado. Spod rozsypanych wszędzie papierów, porozrzucanych ubrań i książek nie widać było ani kawałka podłogi. Bartek patrzył na ten bałagan z rozpaczą. Po misternie ułożonej fryzurze nie został nawet ślad, koszula była pomięta, a poluźniony krawat zwisał smętnie wokół nieco nazbyt otłuszczonej szyi.

Jego wzrok padł na błyszczący przedmiot, kryjący się pod łóżkiem. W serce wstąpiła nadzieja. Rzucił się tam desperackim susem, ale okazało się, że to tylko dawno zapomniana złotówka potoczyła się kiedyś pod mebel.

Nie wiedział, co ma teraz zrobić.

Olśnienie spłynęło nań niespodziewanie. Przystanek. Na pewno zgubił to wracając wczoraj z pracy. Może leży jeszcze gdzieś na ścieżce albo pod wiatą. Rzucił się do drzwi jak stał i zbiegł po schodach, jakby goniło go stado wilków.

Zbadał chyba każdy centymetr ścieżki prowadzącej na przystanek, a teraz kręcił się nerwowo pod wiatą, rozgarniając stopą spadłe z drzew liście. Czy w ogóle ma szanse zauważyć coś tak małego wśród zbitych razem i zmiętych, podgniłych liści?

Spotkanie z klientami miało rozpocząć się dwadzieścia minut temu, ale Bartek miał teraz na głowie inne, ważniejsze zmartwienia. Intuicja podpowiadała mu, że musi odnaleźć zaginiony przedmiot, bowiem w przeciwnym razie spotka go coś strasznego. Nie do końca wiedział, jakim konsekwencjom przyjdzie mu stawić czoła, lecz był przekonany, że z pewnością bardziej opłaca mu się zaniedbać obowiązki i przyłożyć starannie do prowadzonych poszukiwań, niż ryzykować utratą cennego przedmiotu na zawsze.

Jego umysł, zaprzątnięty problemem najskuteczniejszego odtworzenia trasy wczorajszego spaceru przez park, nie rejestrował ani miarowego spadku temperatury, ani napływu chmur, które coraz szczelniej pokrywały jesienne niebo. Wkrótce jednak nie mógł dłużej ignorować obłoczków zamarzniętej pary pojawiających się przy każdym oddechu, ani udawać, że w narastającym mroku widzi tak samo dobrze, jak w bladym porannym słońcu.

Działo się coś niepokojącego, coś, czego zupełnie nie pojmował, ale nie miał odwagi zawrócić, nie znalazłszy uprzednio swojego skarbu.

Szedł przez pustoszejące ulice, rozglądając się w panice na boki. Zawędrował w nieznane sobie rejony miasta. Ludzie przyglądali się dziwnie człowiekowi, który wybrał się na spacer w samej koszuli, choć na dworze szalała śnieżyca, Bartek zaś obserwował ich z coraz większym lękiem.

Czy to wyobraźnia płatała mu figle, czy z ich szarych niczym popiół twarzy spoglądały na niego ziejące pustką oczodoły? Czy ich oblicza faktycznie wykrzywiały ohydne grymasy, przywodzące na myśl makabryczne rzeźby na ścianach gotyckich kościołów? Postanowił, że musi przyjrzeć się dokładniej następnej mijanej osobie, tymczasem powrócił do rozgrzebywania zaspy szarego od brudu śniegu. Szukał wytrwale, ale nie znalazł nic.

Poderwał się i pobiegł przed siebie szarymi ulicami miasta wypranego z wszystkich barw. Biegł, wybijając stopami miarowe tempo, byle dalej, byle zająć czymś myśli. Może tu, zaświtało mu w głowie na widok kontenera pełnego śmieci. Rzucił się łapczywie na jego zawartość i począł energicznie ją przekopywać. Nie zastanawiał się, co mogą pomyśleć sobie przypadkowi przechodnie, widząc młodego, porządnie ubranego człowieka, który grzebie w śmieciach. Musiał za wszelką cenę odnaleźć utraconą własność. Zresztą od kilku ładnych chwil nie spotkał na swojej drodze nikogo.

Zastanowiło go to. Zamarł w bezruchu i zaczął słuchać. Nic. Cisza. Miasto zdawało się być wymarłe. Wyszedł z zaułka na główną ulicę, rozglądając się niepewnie. Pusto. Słyszał tylko wycie wiatru. Mróz szczypał policzki i gołe dłonie, nie pozwalając się już dłużej ignorować. Wielkie płatki śniegu sypały coraz gęściej.

Zaczął przyglądać się im z uwagą. Chwilę trwało zrozumiał, że to nie śnieg, tylko jakieś szare, przypominające nieco popiół płaty, które łuszczyły się z otaczających go ścian i odpadały z rosnących gdzieniegdzie drzew. Bartek widział, jak miasto na jego oczach rozpływa się w pyle wirujących wściekle płatków.

Gdzie podziali się ludzie? Jeszcze raz spojrzał na wirującą szarość, po czym zaczął otrzepywać się z obrzydzeniem, czując, jak tłusty popiół okleja go dokładnie. Ruszył biegiem, nie patrząc pod nogi. W oczach, w ustach, w nosie miał pełno szarego, nijakiego w smaku pyłu. Biegł coraz wolniej, zapadając się w miękkim puchu szarości. Potykał się, gdy zmęczone nogi odmawiały mu posłuszeństwa. A w głowie ciągle kołatała jedna myśl — musisz go znaleźć, nie ma czasu, musisz znaleźć.

W końcu padł bez sił na twardniejący w mrozie pył, dysząc ciężko. Obejrzał się w kierunku, gdzie kiedyś stały domy jego rodzinnego miasta i poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.

Miasto zniknęło. Tam, gdzie przed chwilą jeszcze stały przysadziste bryły budynków, teraz wirował słup dziwnego popiołu. Jednak i on wkrótce opadł, pokrywając ziemię nową warstwą drobnego pyłu. Bartek miał przed oczyma szarą, ponurą równinę, która przywodziła na myśl oglądane kiedyś w telewizji filmy z lądowania na Księżycu.

W tym obcym, martwym świecie nie było ani śladu ruchu, ani jednego źródła dźwięku. Wkrótce oczy rozbolały go od wpatrywania się w bezkresną pustkę, a cisza zaczęła nieprzyjemnie dzwonić w uszach. Zacisnął powieki i wrzasnął, żeby zmienić coś w tym martwym, zimnym świecie, ale wszechobecny pył wygłuszył jego kszyk, sprowadzając go do poziomu kichnięcia. Ogarnęła go panika, gdyż zrozumiał, że już nigdy nie odnajdzie…

Nie odnajdzie…

Nie…

Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie wie, czego tak desperacko szukał. Po głowie kołatały się nieskładne myśli, wizje czegoś zimnego, twardego i błyszczącego, ale żadna z nich nie wyłowiła z pamięci konkretnego kształtu.

W tej samej chwili uświadomił sobie coś jeszcze. Spóźnił się. Nie zdołał odnaleźć zguby na czas. Stał sam pośrodku jałowej ziemi w najzimniejszym miejscu wszechświata i nie miał pojęcia, jak się stąd wydostać.

Stąd nie ma wyjścia, coś zaszeptało my w myślach: beznamiętnie, bez nadziei.

Rozejrzał się ponownie. Stała jakieś dwieście metrów od niego na ledwo rysującym się wzniesieniu. Choć nie było wiatru, jej rude włosy powiewały niespokojnie wokół głowy, przywodząc na myśl pląsające wesoło języki ognia. Czarna, powłóczysta suknia odcinała się mocno na tle wszechobecnej szarości. Żywe barwy sylwetki raziły go niczym promienie słońca. Poza nią nie widział nikogo. W głowie dudniło ciągłe echo jej słów.

Stąd nie ma wyjścia…

A on zgubił… klucz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz