Angelus Domini
Jej świat odchodził w niepamięć.
Czuła to, choć zmiany nie były jeszcze zbyt wyraźne. Pozornie wszystko pozostało takie, jakim było jeszcze tego ranka – świeciło słońce, obłoki sunęły nieśpiesznie na tle błękitu, a ptaki jazgotały radośnie w koronach drzew.
Coś jednak zniknęło, pewne sprawy straciły sens, na świecie zabrakło nagle miejsca dla starych bogów. Od dziś miał należeć wyłącznie do ludzi.
Uniosła wzrok, by poszukać potwierdzenia na niewzruszonym obliczu posłańca. Stał przed nią dumnie wyprostowany, w bezruchu, jakiego nie osiągnęłoby żadne żywe stworzenie. Idealnie regularne rysy jego twarzy uderzały nienaturalną symetrią, odpychały miast budzić zachwyt. Nie kryły też żadnych wskazówek. Próżno doszukiwała się w nich śladów uczuć, choćby pogardy czy nienawiści.
Wreszcie napotkała jego wzrok. W jednej chwili skryte myśli i pragnienia wyparowały z jej umysłu, zostały odcięte od czasu. Nie było już wiatru, promieni słońca, zapachu traw ani ptasich treli – wszystko zamarło uwięzione pomiędzy dwoma uderzeniami serca.
Wtedy poruszył się on. Gest, który normalnie przemknąłby niezauważony, teraz poraził ją intensywnością. Zwykłe wzruszenie ramion nabrało nagle niewyobrażalnego znaczenia. Chwilę później zza pleców obcego wystrzeliły białe, skrzące się miliardem rozbłysków skrzydła. Rozwinęły się z cichym furkotem, olśniewając rozmiarami. Potem zamarły.
– ON przyjmuje hołd. – Dźwięk rozszedł się wyraźnie po całej łące, mimo że obcy nie poruszył bladymi wargami. – Przystaje na jej prośbę, przetrwają wszystko. – Zamilkł na chwilę, budząc w bogince nadzieję, że świat lada chwila odzyska dawny kształt. Nim jednak to nastąpiło, dodał: – Wszystko, czym ON, w swej niezmierzonej dobroci i łaskawości zechce ich doświadczyć.
Koło życia ruszyło niespodziewanie, a Anioł Pański zniknął w blasku Bożej Chwały, nie zaszczyciwszy nędznego bytu żadnym więcej spojrzeniem.
Jarzębina
I.
Gniezno, maj 966 r.
Nad Gnieznem powoli zapadał wieczór. Ludzie z najbliższego otoczenia księcia zgromadzeni w wielkiej sali dworzyszcza delektowali się chwilami wytchnienia po ciężkim dniu pełnym zwykłych obowiązków. Teraz już tylko służki krzątały się tu i tam – przemykały dyskretnie wzdłuż drewnianego stołu za plecami zgromadzonych w sali niewiast i mężów, roznosząc misy pełne parującej strawy.
Białogłowy szeptały między sobą o tym, co od kilku dni nie schodziło z ust wszystkich: wizycie dostojnych gości z Czech, wśród których znaleźli się sam książę pan znad Wełtawy i najstarsza z czeskich księżniczek. Mężczyźni, w takich chwilach spoglądający z wyższością na swoje żony i córki, tym razem również radzili ściszonymi głosami nad przyszłością kraju.
Trwająca od niemal pół miesiąca wizyta zakończyła się dziś odjazdem zbrojnego hufca do Pragi, ale życie w Gnieźnie nadal nie mogło powrócić na utarte tory. Służba i dworzanie gubili się bezustannie w domysłach, ciągle przerzucali się wiadomościami i plotkami.
Nikt nie wiedział, jakich rad udzieli władcy starszyzna ani jaką pozycję zajmą kapłani, ale wszyscy przeczuwali nadciągające nieuchronnie zmiany. Nikt nie wątpił, że od decyzji pana gnieźnieńskiego grodu miały zależeć losy nie tylko zebranych w sali dworzan, ale także ich dzieci, dzieci ich dzieci i dalej jeszcze, do tysięcznego pokolenia.
***
Mieszko popędził konia. Wierzchowiec przeszedł w galop, a książę poczuł, jak przyjemna dotąd struga wiatru nagle usiłuje wysadzić go z siodła. W uszach zawyła szalona, niepokorna pieśń. Ściany lasu zamykające się wokół połyskującego złotym piaskiem duktu rozmyły się w szaro-zieloną smugę, a Mieszko zaśmiał się donośnie.
Był wolny, niepowstrzymany, nieśmiertelny.
Ilekroć pędził przed siebie, czując rytm wybijany końskimi kopytami na ubitej ziemi, nabierał głębokiego przekonania, że nikt i nic nie zdoła go powstrzymać. Czas stawał dlań w miejscu, wszystkie sprawy traciły znaczenie. Wtedy wreszcie zostawał sam na sam z myślami, równie nieokiełznanymi i niespokojnymi co cisawy ogier, na którym gnał na spotkanie losu.
Od niedawna w myślach tych królowała bezsprzecznie ona.
Wiedział, że od jej obrazu nie uwolni się już nigdy. Od kiedy ujrzał ją w świcie Bolesława, od kiedy spojrzał w dumne, pewne siebie oblicze, wiedział, że jest już stracony. Oczarowała go w jednej chwili, skradła serce i rozum, zawładnęła całym jego życiem. Od tamtego dnia wszystkie działania miały prowadzić go wyłącznie do jednego celu.
Zdobyć ją, sprowadzić do grodu gnieźnieńskiego, uczynić panią tych ziem.
Nikt nie rozumiał gorączki, jaka ogarnęła młodego władcę. On sam nie potrafił orzec, skąd wypływało nieznane mu dotąd uczucie, którym los czy bogowie związali go ze starszą o pięć lat kobietą.
Dobrawa nie była nadmiernie urodziwa. Choć nadal dumnie nosiła swój wianek, lata panieńskie miała już dawno za sobą, a przecież coś w jej twarzy, może w rozumnym spojrzeniu sprawiło, że młody Mieszko widział ją przed sobą w każdej chwili, również podczas niespokojnych nocy, wypełnionych sennymi marzeniami.
Przemyślidka stanowiła kwintesencję kobiecości – właśnie, kobiecości. Próżno książę doszukiwałby się u niej podobieństw do wiotkich, ponętnych nałożnic, które co noc podsyłano do jego łoża. Dziewczęta te, choć niewątpliwie nadobne, były zaledwie podlotkami i mimo że wedle zwyczaju mogły już dawać mężczyźnie spełnienie, zupełnie nie interesowały władcy ogarniętego płomieniem splątanej z uczuciem żądzy.
Dobrawa była inna. Świadoma swych wdzięków, roztaczała wokół subtelną, nieodpartą aurę, przed którą zmysły Mieszka nie znalazły obrony. Na wspomnienie szerokich, rysujących się wyraźnie pod materią sukni bioder, podkreślanych jeszcze linią misternie plecionego pasa, krew w książęcych żyłach zaczynała żywiej krążyć. Prawie tracił dech, gdy próbował wyobrazić sobie kształt jej ciężkich piersi, falujących nieznacznie, ilekroć śmiała się perliście, rozbawiona jego uwagami.
Była na wyciągnięcie ręki. Od spełnienia pragnień dzieliły go tylko nic nieznaczący symbol, nieistniejące imię i jeden dziwaczny rytuał.
Krzyż, Najwyższy i chrzest.
Ta myśl rozgniewała go, jak zawsze, kiedy brutalnie wdzierała się do świata jego marzeń. Zirytowany popędził konia. Gorączkowo szukał wyjścia z tej sytuacji.
Co robić, co robić? Czy godziło się wyrzekać prawdziwych bogów w imię miłości? Czy można było wzgardzić ich opieką, narazić się na słuszny gniew w zamian za bajdy o domniemanej nagrodzie, jaka po śmierci czekała z rąk idola bez imienia?
Nie mogąc poradzić sobie samotnie z rozterkami, popędził w stronę świętego gaju Wielkiej Matki. Obiata ciążyła mu w sakwie przytroczonej do siodła.
Jechał tam, by błagać boginię o zrozumienie dla nowej wiary – to zakrawało na świętokradztwo – a przecież Mieszko wiedział, że nie pozostało mu już nic innego, że mógł jedynie zaufać mądrości Matki, jej miłosierdziu i poddać się z pokorą wyrokowi, jaki wyda.
A w razie potrzeby prosić, by zesłała nań zapomnienie.
Ledwie wjechał między pierwsze drzewa gaju, opadła go nagła niepewność. Świat przecież nie zmienił się, lecz między brzozami letni wieczór wyglądał zupełnie inaczej. W powietrzu aż kipiało od napięcia i magii. Całe zdecydowanie, cała odwaga księcia zniknęły bez śladu.
Ściągnął gwałtownie cugle, zatrzymując wierzchowca. Zwierzę zaprotestowało głośnym rżeniem. Chmara ptaków zerwała się do lotu z dzikim jazgotem, zasłaniając na chwilę niebo czarną chmurą. Książę zeskoczył z konia i jął uspokajać spanikowanego ogiera.
Kojący głos pana, wsparty dodatkowo argumentem w postaci suszonego jabłka, przywiódł w końcu zwierzę do porządku.
Mieszko jął badać uważnie otoczenie, szukając źródła rosnącego niepokoju, lecz nie dostrzegł nic poza plamami światła migoczącymi na leśnej ścieżce w miejscach, w których promienie zachodzącego słońca przeświecały leniwie przez zielony dach. Ciepły zefir poruszał brzozowymi liśćmi, które zdawały się szemrać niczym wartki strumień.
Tylko obecność człowieka mąciła spokój tego miejsca.
Młody władca odwrócił się gwałtownie. Przez chwilę nie mógł oprzeć się wrażeniu, że czuje na plecach czyjeś baczne spojrzenie, jednak cienie brzezinki nie kryły nikogo.
Pospiesznie oblizał spierzchnięte wargi, ale wyschnięty język nie mógł przynieść żadnej ulgi. Choć słońce dawno już minęło zenit, lniana koszula mężczyzny była mokra od potu, a suchość w ustach doprowadzała go do szaleństwa.
Nie mogąc znieść dłużej napięcia i coraz cięższej atmosfery gaju, książę ruszył wzdłuż leśnej przecinki, jak się okazało wprost na centralną polanę. Mieszko uznał to za dobry znak.
Wszyscy wiedzieli, że ścieżki bywały tu kręte i kapryśne. Czasami na łąkę trafiało się od razu, czasami zaś nawet wielogodzinne błądzenie pomiędzy drzewami nie przynosiło upragnionego skutku. Dziś najwyraźniej bogini była przychylna swemu ludowi.
Gdy dotarł do sanktuarium, oczom jego ukazał się widok, jaki niewielu było dane oglądać. W sięgającej do pasa trawie poruszała się postać, nierealna, jakby ze snu. Jej włosy, unoszone delikatnymi podmuchami wiatru, lśniły w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca niczym złoty strumień. Biała tkanina szaty falowała nieznacznie, ukrywając co bardziej subtelne figury przedziwnego tańca.
Książę starał się początkowo śledzić tan boginki – nie miał wątpliwości, że jest świadkiem misterium istoty wyższej, może nawet samej służebnicy Wielkiej Matki – lecz próby uchwycenia tych dziwnych, arytmicznych ruchów wywołały jedynie zawroty głowy.
Naraz promienie chowającego się za horyzontem słońca zalały postać tańczącej krwiście czerwonym światłem, nadając jej wygląd demona zemsty. W tej samej chwili boginka spostrzegła człowieka, który onieśmielony jej spojrzeniem, padł natychmiast na kolana.
– Wstań, śmiertelny – usłyszał tuż nad uchem.
Dziewczę, nie wiedzieć jak i kiedy, znalazło się tuż przy nim. Mieszko odważył się unieść nieco wzrok, lecz natychmiast pożałował. Spojrzenie bladych, niemalże przezroczystych niebieskich oczu przeszywało go na wylot, choć przecież od razu odgadł, że dziewczę ogląda teraz inny, odległy obraz.
Boginka zamarła w bezruchu równie nienaturalnym co przerwany chwilę wcześniej taniec. Trwała tak niczym zaklęta, wsłuchując się w ciszę, spoglądając w pustkę. Mieszko również nie śmiał drgnąć, choć przy absolutnie nieruchomej nieziemskiej postaci widział siebie niczym targaną wiatrem osikę.
Dziewczę niespodziewanie przechyliło głowę w bok, przyglądając się klęczącemu człowiekowi – tym razem faktycznie jemu – z taką uwagą, jakby ujrzało kogoś jego pokroju po raz pierwszy. Wrażenie niedostępności minęło równie nagle, jak się pojawiło. Boginka przemówiła ponownie słodkim niczym śpiew słowika głosem:
– Mokosz widzi twoje cierpienia, śmiertelny. Mokosz ma dla ciebie litość. Odstąp od wiary ojców, przyjmij chrzest. Bogowie nie okażą gniewu.
Mieszko, wciąż zniewolony hipnotyzującą mocą lodowego spojrzenia, poczuł naraz jak świat wokół niego zaczyna wirować, nabierając prędkości z każdą chwilą. Stojąca naprzeciw niego krucha postać zdawała się migotać. To tu, to tam prześwitywały przez nią coraz mocniej ciemniejące zarysy koron drzew i odcinające się bielą na tle wieczoru pnie. W końcu rozedrgane kontury zniknęły zupełnie, pozostawiając władcę w niemym zdumieniu.
Ciągle oszołomiony, wycofał się z polany. Jego wierzchowiec czekał spokojnie, skryty w szpalerze brzóz. Cisawy ogier parsknął radośnie, widząc swojego pana i pochylił łeb, domagając się nachalnie należnej mu pieszczoty. Mieszko zaczął odruchowo czochrać rude czoło pupila.
– Dalej, Chyży. Wracamy do domu – szepnął w szpiczaste ucho, gdy tylko znalazł się na końskim grzbiecie.
Zwierzę zarżało radośnie. Przytłaczająca atmosfera gaju przeszkadzała również i jemu, więc z radością powitało myśl o powrocie do przytulnych, znajomych stajni grodziska. Mieszko nie popędzał wierzchowca, pozwalając mu wybrać drogę i tempo jazdy. Miał wiele do przemyślenia, a cichy głos rozbrzmiewający wewnątrz czaszki podpowiadał nieustannie, że oto kształt świata uległ nieodwołalnym zmianom.
Był rok dziewięćset sześćdziesiąty szósty po narodzeniu Chrystusa, nowego, obcego boga, o którym Mieszko, pan ziemi Polan, nie wiedział niemal nic.
...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz