W ciszę wieczoru, zakłócaną tylko równomiernym szumem silników coraz mniej licznych samochodów toczących się po ulicach Wrocławia, wbił się ostry, przenikliwie wibrujący dźwięk gitary elektrycznej. Chwilę później cały szutrowy plac przed klubem muzycznym High Jinks drżał już równomiernie, gdy z potężnych głośników Marshalla popłynęły pierwsze głębokie nuty basu Hirka Proszowskiego. Wygrywający dotychczas szaloną improwizację Michał „Crazy” Wysocki przeszedł płynnie w uporządkowane staccato trzydziestek dwójek, wypełniając niepokojem przestrzeń pozostawioną przez Proszowskiego.
„Turbina” rozpoczęła długo wyczekiwany przez wielbicieli zespołu, pierwszy po reaktywacji koncert i miała wyraźny zamiar pokazać, że ciągle jeszcze pamięta, jak należy grać heavy metal.
Nim wybrzmiały pierwsze dźwięki, pełny dotąd ludzi plac opustoszał niemal doszczętnie. Przed metalowymi drzwiami starego magazynu, w którym mieścił się klub, zostało zaledwie kilka osób. Zakończony właśnie występ supportu o dziwnej i niewiele im mówiącej nazwie „Synowie Welesa” sprawił, że nawet chłód październikowej nocy nie był w stanie ostudzić ich emocji. Rozedrgane, pełne napięcia, mocno podniesione głosy bez trudu przebijały się nawet przez wyczyny „Turbiny”.
– Ja pierdolę, stary, ale podegrali.
– Rozjebali system na całego.
– Weź, kurwa, nic nie mów. Jaki klimat napędzili!
– Gadałem z wokalistą przed koncertem. W pale się nie mieści po prostu. Wiara naszych przodków, czaisz bazę? Słyszałeś, jak śpiewał. Pierona, Twarożyca i innych, kurwa, powinniśmy czcić, a nie całe to judeo-chrześcijańskie gówno. Okradli nas, kurwie syny, z korzeni.
– Tomek, chodź. „Turbina” już gra – między męskimi, coraz bardziej podchmielonymi głosami zabrzmiał wyraźnie pełen skargi wyższy głos kobiety. – Zaraz pewnie poleci „Piaskownica”.
– Spokojnie, mała. Zwijamy się.
Chwilę później, gdy wszystkie butelki piwa zostały już opróżnione, a kurzone naprędce papierosy starannie dopalone do samych ustników, młodzi ludzie ruszyli na koncert ukochanej grupy, ale wrażenie, jakie wynieśli z przelotnego kontaktu z nieznanym sobie zespołem, odcisnęło na nich niezatarte piętno.
Ziarno zostało zasiane.
Ledwie zniknęli za drzwiami klubu, powietrze pod jedyną oświetlającą plac latarnią zafalowało nieco, a następnie zgęstniało, formując dwie niewyraźne postaci.
– Cóż chciałeś mi ukazać? Ich? – Irytacja pobrzmiewająca w głosie kobiety nie była w stanie całkowicie ukryć niepokoju.
Towarzysząca jej istota nie odpowiedziała, spoglądała jedynie w kierunku miejsca, w którym przed chwilą jeszcze stali młodzi ludzie. Początkowo nie działo się nic, potem od starych, poniemieckich murów kolejowego magazynu otaczających plac odbiły się echem dźwięki zakończonego niedawno występu.
Krew ojców przelana na darmo
Chramy spalone, korzenie wyrwane
Zgliszcza ostały się jeno czarne
Bogowie starzy w milczeniu swym martwi
Wróćcie do nas, do synów tej ziemi
Kłamliwe słowa na proch wnet zetrzemy
Oddajcie nam wiarę, oddajcie nam dumę
Od dziś i na zawsze niech Perun panuje.
– To przecież nic nie znaczy – zapewniła nieco zbyt gorliwie. – Nieraz wzywali już nas w wierszach, w pieśniach. Znamy swoje miejsce. Zgodziliśmy się…
– Nie wszyscy. – W słowach anioła próżno było doszukiwać się złości czy nagany. On zwyczajnie stwierdzał fakt. – Teraz jest ktoś, kto odpowie.
Nie powiedział nic więcej, nie groził, nie ostrzegał. Wystarczyło, że przez chwilę pozwolił jej poczuć, czym będzie, gdy tysiącletni pakt przestanie obowiązywać.
Potem znikł.
Mokosz stała w bezruchu, zdruzgotana bezsilnością. Po raz pierwszy od chwili, gdy pojawiła się na świecie, doświadczyła strachu i natychmiast zrozumiała, że nie pozwoli sobie nigdy więcej poczuć czegoś tak odrażającego, niezależnie od ceny, jaką miałaby za to zapłacić.
***
Grafitowe chmury, ledwie odcinające się na tle nocnego nieba, przemykały nad przełęczą w zawrotnym tempie gnane szarpiącym wiatrem, z rzadka tylko odsłaniając najwyższy szczyt masywu z wzniesionym na nim symbolem – wyznaniem wiary. Zimne, śliskie macki wilgoci wciskały się bezlitośnie we wszystkie szczeliny, także pod wełniany płaszcz okrywający postać stojącą na zboczu, które pokrywał przybrudzony śnieg.
Zapomniana bogini wzniosła ramiona ku niebu we władczym geście. Sięgnęła poza granicę tego, co widzialne, głęboko, aż do fundamentów świata. Po chwili jej myśli splotły się z osnową czasu. Początkowo wartki strumień nadawał im kierunek, lecz stopniowo wola bogini stawała się jednym z upływającymi sekundami. Wtłoczyła nurt w niewidzialne koryto, a posłuszny jej świat zareagował natychmiast. Płynące dotąd wartko chwile zgęstniały, rozleniwiły się i ostatecznie zamarły w oczekiwaniu na uwolnienie spod rozkazu.
Ołowiane pasma przesuwające się dotąd szybko nad głową Mokoszy zastygły w bezruchu. Prześwit w chmurach uwolnił blade promienie księżycowego światła, które padły na ziemię u stóp Wielkiej Matki.
Bogini z rozkoszą sięgnęła do mocy nagromadzonej przez stulecia wznoszonych modłów. Kipiące nią słowa zabrzmiały między skalistymi szczytami Tatr, odbiły się echem od wapiennych ścian i wniknęły głęboko do serca ziemi.
Nie musiała czekać długo. Ciągle jeszcze wzywała zapomnianą jaźń, uśpioną przed tysiącem lat, gdy ziemia pod jej stopami zadrżała lekko. Srebrzysta smuga przesunęła się w kierunku ściany masywu, ukazując na niej niewidoczną wcześniej szczelinę. Jednocześnie bogini poczuła na skraju świadomości obecność czegoś monumentalnego, myśli starsze od własnych, nieskończenie powolne, acz zaciekawione.
– Bądź pozdrowiony, Wieczny. Przybyłam, by dopełniły się śluby. Uwolnij to, co niegdyś zostało spętane. Otwórz drogę do swego wnętrza, pozwól złamać pieczęć wiążącą Siedmiu – zażądała.
...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz