21 kwi 2015

In flagranti

Jasne, niemalże białe włosy, które zazwyczaj splatała w ciasny warkocz, rozsypały się po plecach i poduszce, gdy N’hen przechyliła się ponad ciałem kochanka, by sięgnąć leżącą na stoliku obok łoża kiść winogron. Rozparty na poduszkach Raynar przyglądał się z niemym uwielbieniem smukłym nogom, linii bioder i talii rysującym się delikatnie pod cienkim materiałem prześcieradła, którym się owinęła, jednak nie było mu dane cieszyć spokojnie oczu tym jakże rozkosznym widokiem. Delikatne muśnięcie miękkiej piersi sprawiło, że zadrżał, ale nie zdążył zareagować, bowiem zanim wyciągnął dłoń, by dotknąć aksamitnej skóry, elfka opadła niezgrabnie na łóżko, przygniatając do niego kapitana pałacowej gwardii całym swoim ciężarem.

– Szlag – zaklęła cicho, go okazało się, że mimo starań nie sięgnie do upragnionego przysmaku.

Raynar z coraz większym rozbawieniem obserwował jej zmagania, w końcu zaś zlitował się i uniósł z patery ciężką od nabrzmiałych owoców kiść. N’hen pisnęła radośnie i natychmiast obróciła się na plecy, prezentując kochankowi swoje niezaprzeczalnie godne uwagi wdzięki. Szczupła dłoń znalazła się w pobliżu zroszonych wodą gron, ale upragniony przysmak znów znalazł się poza jej zasięgiem.

– Dostaniesz wszystkie, ale chcę fanta – rzucił Raynar żartem.

– Fanta? – zdumiała się, po chwili namysłu dodając niepewnie: – Co to jest „fanta”?

– Fant – kapitan westchnął zrezygnowany. Niuanse mowy ludzi nadal pozostawały dla niej tajemnicą. – Coś, czym musisz zapłacić za winogrono.

Delikatny śmiech N’hen wypełnił całą sypialnię. Może nie opanowała jeszcze języka, jakim posługiwano się w Davenar, ale doskonale wiedziała, co mógł mieć na myśli mężczyzna, z którym spędzała większość wolnych od służby chwil.

– Chyba mam pewien pomysł – mruknęła, przeciągając się, czym niemalże doprowadziła Raynara do zawału. – Zaufasz mi?

– Mhm – mruknął tylko.

– To daj winogrono.

Otworzyła usta, szykując się na słodki przysmak. Raynar ochoczo przystąpił do dewastowania dorodnej kiści i z nieskrywaną przyjemnością rozpoczął rytuał obłaskawiania kochanki. Każde muśnięcie miękkich warg na palcach, gdy wyłuskiwała mu z dłoni ciemne, nabrzmiałe sokami owoce, przyprawiało go o dreszcze.

W tamtej chwili nie myślał o niczym, ale już sekundę później zastanawiał się, jak mogli być tak głupi, by nie zamknąć drzwi. Na progu izby zajmowanej przez elfią gwardzistkę stał szczupły, wysoki młodzieniec w stroju i rynsztunku, które zwiastowały, że czeka go dłuższa wyprawa. Uważny obserwator dostrzegłby zapewne nieco ostrzejsze rysy przybyłego, świadczące o jego elfickim pochodzeniu, i w tym momencie zapewne zacząłby zastanawiać się, czy aby na pewno przybyły był jeszcze młodzieńcem.

– N’hen, przyszedłem… – słowa zamarły mu na ustach, gdy zrozumiał wreszcie obraz, jaki miał przed oczyma.

Trudno było ocenić, kto miał bardziej zaskoczony wyraz twarzy — Raynar przyłapany w zupełnie jednoznacznej sytuacji z damą, która bynajmniej nie była jego małżonką, czy brat tejże, Laurelin Seyedar z klanu Seyedar.

– Zdecydowanie nie w porę – mruknął elf bardziej do siebie niż do speszonych kochanków, drapiąc się z zażenowaniem po głowie. – Zobaczymy się, gdy wrócę.

Nim którekolwiek z nich zdołało zareagować, drzwi zamknęły się delikatnie i nic poza niezręczną ciszą nie wskazywało na to, by ktokolwiek przerwał dwójce gwardzistów schadzkę.

– Pomór i wszystkie demony Chaosu na raz! – zaklął Raynar, wyskakując jak oparzony z łóżka elfki.

Gorączkowo zbierał z podłogi porozrzucane sztuki odzieży, toczył nierówną walkę z ciasnymi spodniami munduru, a potem zaplątał się w obszerne rękawy koszuli. N’hen przyglądała się temu ze stoickim spokojem, nie ruszywszy się z łóżka ani o włos. Nie raczyła nawet przykryć się bardziej, gdy jej brat pojawił się niespodziewanie w kwaterze.

– I po co ta złość? – zapytała leniwie. – Prędzej czy później musiał się dowiedzieć.

– Ale nie tak – warknął Raynar. – Muszę go złapać, wyjaśnić…

– A co tu jest do wyjaśniania – elfka po raz pierwszy okazała irytację. Uniosła się lekko na posłaniu i spoglądała z wyraźnym niezrozumieniem na podenerwowanego kochanka. – Laurelinowi nic do tego, z kim i jak żyję. To wyłącznie nasza sprawa i on o tym doskonale wie.

– To nie jest takie proste – Raynar nie miał zamiaru wdawać się w czcze dyskusje na temat swobody obyczajów panującej wewnątrz elfich klanów, ani tym bardziej tłumaczyć się Shean’hen z własnych wyrzutów sumienia.

Zdołał wreszcie doprowadzić się do porządku i wybiegł w poszukiwaniu elfa, którego dotąd mógł uważać za przyjaciela i którego względów nie chciał za nic utracić, a już na pewno nie z powodu uczucia, jakim darzył jego siostrę.

N’hen wzruszyła ramionami i spokojnie rozprawiła się z pozostałymi na stole winogronami.

***

Ten tydzień był prawdziwym piekłem. Od czasu felernej wizyty Laurelina Raynar nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Oczywiście nie udało mu się dogonić elfa, nim ten dotarł do stajni — na drodze stanął mu dowódca krasnoludzkiego regimentu strzelców.

Krasnoludy, choć doskonale sprawdzały się w boju, miały w głębokim poważaniu wszelkie niuanse ludzkiej hierarchii społecznej, zatem krępy strzelec zbył tylko wzruszeniem ramion nieśmiałe uwagi kapitana o podziale obowiązków i granicach kompetencji. Koniec końców, nim krasnolud wyłuszczył swoje sprawy i zaakceptował fakt, że musi zwrócić się z nimi do kogoś innego, Laurelin dawno już opuścił mury Davenar.

Raynar zgrzytnął zębami. Nastroju nie poprawiał mu fakt, że nie potrafił wyjaśnić swoich racji kochance. Elfka nie umiała czy po prostu nie chciała zrozumieć jego rozterek. Nie godziła się z nagłym ochłodzeniem stosunków, nie rozumiała, że powinni zmienić nieco zachowanie, zakończyć związek, który w oczach każdego dobrze wychowanego człowieka mógł budzić jedynie zgorszenie, lub pomyśleć poważnie o wspólnej przyszłości. Raynar czuł, że skoro sama N’hen nie ma ochoty zadbać o swoją reputację, obowiązek ten spoczywa na nim. A w zasadzie obowiązek naprawienia szkód, które wyrządził, dając upust swym pragnieniom.

Jednak Shean’hen nie podzielała jego wątpliwości, co więcej, wyraźnie okazywała niezadowolenie z obecnego obrotu spraw. W efekcie stosunki miedzy dawną parą kochanków popsuły się całkowicie, co odbijało się zarówno na podkomendnych kapitana, jak i wszystkich, którzy mieli nieszczęście wejść w drogę rozeźlonej elfce. Powoli cały oddział gwardii pałacowej zaczynał z tęsknieniem wypatrywać powrotu Laurelina Seyedar, w duchu licząc skrycie, że rozsądek elfa przywoła do porządku zachowującą się niczym rozkapryszone dzieci dwójkę.

Dlatego też o powrocie posłańca Raynar dowiedział się, nim zdążył opuścić tego ranka garnizon. Godziny służby dłużyły mu się przez to bardziej niż zwykle. Namiestnik spędził niemal cały dzień w swych prywatnych komnatach, gdzie oczywiście nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, protokół wymagał jednak, by przez cały czas pozostawał pod ochroną gwardii, zatem Raynar tkwił bezczynnie u drzwi gabinetu, obserwował kolejnych urzędników i posłańców objuczonych naręczami dokumentów, przysłuchiwał się jednym uchem monologom osobistego sekretarza namiestnika i liczył w skrytości ducha upływające leniwie sekundy.

Wreszcie ohydnie długi dzień dobiegł końca. Kapitan zdołał wprawdzie oddalić się z komnat namiestnika odpowiednio godnym krokiem, przemierzył nawet korytarze pałacu w sposób nie budzący większych podejrzeń wśród mijających go dworzan, lecz do kwater elfa zmierzał już znacznie szybciej. Dopiero wpadając w ostatni korytarz, przystanął nieco, by wyrównać oddech. Spokojnym już krokiem zbliżył się do solidnych drzwi i miał już zapukać, lecz jego dłoń zamarła w pół drogi.

Uniesiony, pełen wzburzenia głos Shean’hen bez trudu przenikał przez grube deski. Gniewny wywód co chwilę przerywały znacznie cichsze, lecz nie pozbawione nut irytacji wypowiedzi jej brata. Obydwoje mówili szybko, połykając dźwięki i rwąc końcówki słów w sposób charakteryzujący większość północnych dialektów, więc Raynar nie próbował nawet zrozumieć poszczególnych zdań — wystarczająco trudno przychodziło mu to, gdy N’hen mówiła spokojnie i powoli z myślą o jego ograniczonych możliwościach.

Jednak nie miał najmniejszych wątpliwości, co jest przedmiotem toczącego się zażarcie sporu, a nawet gdyby takowe zrodziły się jakimś przypadkiem, zasłyszane w gniewnych okrzykach własne imię, musiałoby rozwiać je w mig. Zaklął w duchu, nie mogąc odżałować, że nie zdołał dotrzeć do przyjaciela nim zrobiła to gnana złością Shean’hen. Kochał ją, ale czasami tak typowe dla niej podejmowanie działań bez chwili namysłu doprowadzało go do rozpaczy.

Drzwi otworzyły się nagle i z hukiem uderzyły o szare kamienie muru — Raynar ledwie uskoczył przez rozpędzonym skrzydłem. Niemalże w tej samej chwili z kwatery Laurelina wypadła zła jak osa elfka. Obrzuciła gwardzistę pełnym gniewu spojrzeniem, fuknęła coś niezrozumiale i nie poświęcając mu więcej uwagi, pomknęła wyładowywać swoją bezsilną złość na niewinnych, napotkanych przypadkiem istotach.

Chwilę później na progu stanął gospodarz niewielkiego pokoju. Widać było, że siostra nie dała mu odetchnąć po podróży. Nadal miał na sobie mocno przykurzony strój, a pogodna i wypoczęta zazwyczaj twarz przywodziła teraz na myśl oblicze kogoś trawionego długą i wyczerpującą chorobą.

Laurelin zmierzył kapitana gwardii spojrzeniem, które wyrażało daleko idące zakłopotanie.

– Raynar – ni to zapytał, ni stwierdził. – Wejdź, proszę, bo chyba powinniśmy porozmawiać.

Kapitan mruknął pod nosem kilka słów powitania, uparcie jednak wbijając wzrok w podłogę. W jednej chwili pożałował pomysłu odbywania z Laurelinem męskich rozmów. Czuł się fatalnie, nie miał nic na swoje usprawiedliwienie, a lada chwila miał wykazać się daleko idącą bezczelnością. Zacisnął szczęki, klnąc w duchu na własną głupotę i lekkomyślność.

Elf ściągnął ze stołu juki rzucone tam zaraz po wejściu, zebrał z krzeseł porozrzucane sztuki garderoby i gestem zachęcił Raynara do zajęcia miejsca za stołem.

– Pozwolisz, że nieco się ogarnę po podróży – rzucił przez ramię znad stojącej na niewielkiej komodzie miednicy. – N’hen wpadła tu, ledwie zdążyłem zamknąć za sobą drzwi.

Gwardzista znów ograniczył się do nieokreślonego pomruku, przez chwilę więc w niewielkim pomieszczeniu nie było słychać nic poza pluskiem wody. Laurelin zakończył wreszcie pobieżną toaletę i zasiadł naprzeciwko kapitana. Tym samym co tydzień temu nerwowym ruchem odgarnął z czoła mokre kosmyki, przypominając Raynarowi o ich ostatnim, niezbyt fortunnym spotkaniu.

– Raynar… – zaczął niepewnie elf.

– Nie, poczekaj – kapitan zebrał się wreszcie na odwagę, by spojrzeć przyjacielowi w oczy. – Nie będę ci mówił, że to nie tak jak myślisz, bo jest dokładnie tak — spałem… sypiam… sypiałem – znalazł wreszcie właściwą formę – z N’hen.

Wsparł się ciężko na drewnianym blacie i milczał przez chwilę. Brakowało mu odpowiednich słów, by opisać to, co czuł. W końcu zdecydował się na desperacko bezpośrednie wyznanie:

– Kocham twoją siostrę, Laurelin, i mam wobec niej jak najszczersze zamiary. Zależy mi na twojej akceptacji, taki ludzki zwyczaj. Wiem, powinniśmy byli powiedzieć ci wcześniej… – przerwał, widząc tężejącą z każdą chwilą twarz elfa.

Laurelin ukrył twarz w dłoniach i westchnął ciężko. Siedział przez chwilę w milczeniu, jednak sprawa wymagała omówienia. Równie dobrze mogli zrobić to teraz.

– Tego się obawiałem – odezwał się wreszcie grobowym głosem. – Nie, czekaj, kapitanie, nie przerywaj mi. Nigdy nie przyszłoby mi wątpić ani w twój rozsądek, ani w, jak ją nazywasz, szczerość zamiarów. Wiem, że nigdy nie skrzywdziłbyś N’hen i ufam ci jak bratu… choć biorąc pod uwagę okoliczności, może nie jest to najlepsze porównanie. – Nikły uśmiech zagościł na chwilę na wąskich wargach. – To o ciebie się martwię. Ona, N’hen, jest jeszcze młoda i, co tu ukrywać, głupia jak każdy podlotek. Bogowie świadkami, że próbowaliśmy z ojcem wychować ją jak najlepiej, ale czasy i warunki nie sprzyjały – umilkł, na chwilę powracając w pamięci do miesięcy spędzonych na górskich szlakach. – Ona się bawi, Raynar. Teraz jest jej dobrze, fascynuje ją nowa rola, imponuje twoja dojrzałość i zaangażowanie, ale z czasem to osłabnie. N’hen znudzi się tobą, znudzi się obowiązkami i brakiem swobody. Zostawi cię bez wahania, zranionego, oszukanego, bo nie stać jej jeszcze na stałe uczucia. Nie możesz z jej strony liczyć na nic więcej, przelotny romans, trzydzieści, może czterdzieści lat…

Głos Laurelina zgubił się gdzieś w tubalnym śmiechu gwardzisty. Zgięty w pół Raynar oparł czoło o wyślizgane deski stołu i krztusił się, nie mogąc złapać oddechu. Wreszcie zdołał uspokoić się nieco, otarł rękawem łzy, które pociekły mu po twarzy i wyszczerzył się do elfa w uśmiechu prawdziwego szaleńca.

– Wybacz, druhu – w jego głosie ciągle jeszcze dawało się wychwycić nutkę rozbawienia – ale trzydzieści czy czterdzieści lat z Shean’hen w zupełności mnie satysfakcjonuje, a gdybym jakimś cudem dociągnął do siedemdziesiątki, naprawdę nie będę miał jej za złe, jeżeli mnie opuści.

Laurelin siedział przez chwilę w absolutnym bezruchu, a potem pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Wiesz, czasami po prostu o tym zapominam – uśmiechnął się przepraszająco.

Kilkanaście sekund potrafi czasami ciągnąć się całą wieczność. W końcu głos elfa zburzył kruchą magię chwil zrozumienia i akceptacji.

– Teraz pozostaje ci tylko porozmawiać z N’hen.

Raynar zbladł i jęknął głucho.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz