18 cze 2015

Tamto tango

Warszawa, lipiec 1924

Wibrujące, pełne energii dźwięki fortepianu przebiły się przez gwar rozmów prowadzonych w większym salonie. Lekkie, skoczne nuty Habanery wmieszały się w szum przyjęcia. Po kilku taktach dołączył do nich czysty, wysoki głos.
L'amour est un oiseau rebelle
Que nul ne peut apprivoiser,
Porucznik Różycki, rozmawiający właśnie z jednym z kuzynów pani Puszyńskiej, gospodyni przyjęcia, urwał w pół zdania zaciekawiony odgłosami docierającymi zza na nie całkiem zasuniętych drzwi prowadzących do saloniku muzycznego.
Et c'est bien en vain qu'on l'appelle,
S'il lui convient de refuser.
Teraz był już niemal pewien, że zna solistkę. Różycki przeprosił rozmówcę i dyskretnie przesunął się w kierunku przymkniętych drzwi. Nie chciał psuć młodym zabawy, lecz jednocześnie ciekawość kazała mu sprawdzić, czy pamięć nie płata mu figli. Uchylił delikatnie drzwi i wsunął się do pokoju, mając nadzieję, że jego obecność przynajmniej przez jakiś czas pozostanie niezauważona.
W saloniku zebrało się kilkanaście osób – w grupie wyraźnie przeważały dziewczęta. Ich podekscytowane szepty tworzyły całkiem zgrabne tło dla odgrywanego z polotem akompaniamentu. Frywolna aria rozwijała się nieśpiesznie, a reakcje publiki zachęcały obie artystki do dalszych popisów.
Grająca na fortepianie brunetka miała nie tyle piękną, co sympatyczną twarz. Mocno skręcone włosy zebrała w opadający na kark luźny kok, nad którym wpięła zielony, jedwabny kwiat. Połyskliwa suknia z jaśniejszej o ton zielonej tafty i ciemniejszy aksamitny kubraczek sprawiały, że wyglądała uroczo i krucho niczym porcelanowa lalka. Delikatne, koralowe usta z każdym wyśpiewywanym przez stojącą tyłem do wejścia dziewczynę układały się w lekko frywolny uśmieszek.
Nagle pianistka, jakby wiedziona szóstym zmysłem, spojrzała w kierunku drzwi i przez chwilę jej spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem obserwującego ją bacznie Różyckiego. Dziewczyna natychmiast spąsowiała i oczywiście nie trafiła w odpowiedni dźwięk. Fałszywa nuta zwróciła uwagę pozostałych, w tym popisującej się kunsztem wokalnym blondynki, która zaniepokojona nagłą ciszą, jaka zaległa w pokoju, odwróciła się także powoli w kierunku drzwi.
Różycki musiał przyznać, że nie zmieniła się wiele przez ten rok. Nadal zwracała uwagę smukłą figurą, teraz podkreślaną jeszcze przez wąską, równą popielatą sukienkę sięgającą niewiele ponad kolano. Przewiązana w biodrach błękitna szarfa przydawała dziewczynie szczególnej lekkości, a odkryte ramiona kusiły bliżej niesprecyzowaną obietnicą. I tylko z szarych oczu zniknęła beztroska, szczenięca radość, jakby spłonęła wtedy w białoszyckim dworku.
W pierwszej chwili blondynka speszyła się nieco, lecz gdy tylko rozpoznała stojącego w progu mężczyznę, natychmiast rozpogodziła się. Z zupełnie nieprzystającym dobrze ułożonej panience piskiem podbiegła do niego i rzuciła się mu na szyję.
– Kobieto, puchu marny!– zaśmiał się Różycki, jednocześnie pozwalając się wycałować w obydwa policzki. – Miej litość dla starego człowieka.
– Jakiego tam starego – zbyła wzruszeniem ramion jego słowa. – Ty przecież jesteś dwa lata młodszy od Jurka. Byłeś w Janowej? Co u nich? I w ogóle, Michał, potworze, dlaczego nie dałeś znać, że jesteś w Warszawie?
Zebrane w saloniku towarzystwo przyglądało się tej scenie z wyraźnym zaciekawieniem, starając się nie uronić jednocześnie ani słowa z prowadzonej przy nich konwersacji. Nie od dziś wiadomo było, że Inka Majewska należała do osób, delikatnie mówiąc, nieszablonowych, toteż jej znajomy wzbudził niemałe zainteresowanie pośród zgromadzonych przy fortepianie panien.
Nic zresztą dziwnego – porucznik Michał Różycki prezentował się w galowym mundurze nader okazale. Szczupły, wysoki, ciemnowłosy o pociągłej, ale pogodnej twarzy nigdy nie mógł narzekać na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej. Czterej obecni w pokoju chłopcy zerkali za to na niego z wyraźną dezaprobatą, nie czuli się bowiem na siłach rywalizować ze sporo starszym wojskowym o względy rozbawionych panien.
– Spokojnie, nie wszystko na raz – Różycki starał się opanować jakoś wybuch entuzjazmu dziewczyny. – Nie odzywałem się, bo nie sądziłem, że w środku lata będziecie w Warszawie, a ja przyjechałem tylko na kilka dni. Ale z chęcią złożę wizytę twojej cioci.
– Niestety, będziesz musiał obejść się smakiem, bo ciocia wyjechała. Do wód, sam rozumiesz. A ja muszę kisnąć w mieście – wesoły głos Inki wyraźnie przeczył jej słowom.
– Jakoś nie widzę, żebyś zbytnio cierpiała. – Różycki powiódł po zebranych w pokoju zaciekawionym wzrokiem. – Ale nie chciałem wam przerywać. Kontynuujcie, proszę. Ślicznie wam to szło.
– Nic z tego, panie poruczniku – rzuciła śmiało siedząca ciągle przy fortepianie brunetka. – Skoro pan usłyszał, to i reszta pewnie niedługo by tu ściągnęła. A to porządny dom i nikt nie będzie tu wyczyniać żadnych zberezeństw.
Ostatnie słowa wypowiedziała z przesadna manierą, udanie parodiując napuszony sposób mówienia pani Puczyńskiej. Zebrani w saloniku zareagowali na to gromkim śmiechem.
– Czy w takim razie mogę cię porwać na chwilę do ogrodu? – spytał Inkę.
– Oczywiście – zgodziła się z radością i natychmiast ujęła podane jej ramię.
Przeszklone drzwi prowadziły z małego salonu prosto na taras, skąd schodami dało się zejść do niewielkiego ogrodu rozciągającego się na tyłach należącego do państwa Puczyńskich domu. O tej porze roku, gdy krzewy magnolii kwitły w najlepsze, powietrze przesycone było ciężką, odurzającą wonią ich kwiatów. Para szybko zniknęła w labiryncie żywopłotu, którym pani domu kazała otoczyć wysypane jasnym piaskiem ścieżki.
Chwila przeciągnęła się do kilkunastu, a potem kilkudziesięciu minut, ale oni, pogrążeni w rozmowie, nie zwracali uwagi na upływ czasu. Dopiero gdy powiał chłodny wiatr, a Inka, mająca przecież na sobie tylko cienką wieczorową sukienkę, zadrżała, uświadomili sobie, ile jak długo ich nie było.
Szybko zawrócili w stronę tarasu, ale gdy już mieli zacząć piąć się po stopniach, Inka zaczęła wyraźnie opóźniać powrót.
– Nie mam ochoty wracać – skrzywiła się nieznacznie, co zauważył tylko dlatego, że stali już w plamie światła padającej przez otwarte drzwi saloniku muzycznego.
– Zmarzniesz – zauważył nie bez racji.
– Już zmarzłam.
– Poczekaj, przyniosę ci coś do okrycia.
Szybko zniknął w drzwiach salonu, Inka tymczasem weszła spokojnie na taras i stanęła przy balustradzie w dalszym jego krańcu. Nocne letnie powietrze przypominało jej wszystkie szczęśliwie chwile spędzane w Białoszycach, wieczory przy kartach i trzeszczącym patefonie, konne przejażdżki, przekomarzanie się z Jankiem i Stefanem… Na tę myśl wzdrygnęła się gwałtownie. Poczuła, że robi się jej jeszcze zimniej. W tym momencie usłyszała za sobą kroki, odwróciła się więc, mówiąc od razu:
– Dobrze, że ju… – nie dokończyła.
– Spodziewałaś się kogoś innego? – spytał krępy młody człowiek.
– Wojtek, przestraszyłeś mnie. Chcesz czegoś? – zapytała oschle.
– Owszem. Dowiedzieć się, czy nie możesz chociaż przez pięć minut zachowywać się przyzwoicie? – syknął z nieukrywaną wściekłością.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparła, nie kryjąc irytacji.
– To jest porządny dom, a ty zachowujesz się w nim co najmniej jak panienka z jakiejś rewii – uniósł głos. – Do tego prowadzasz się zupełnie sama z obcym człowiekiem nocą po ogrodzie. Jako twój narzeczony zabraniam ci takich wyskoków.
– Przypomnę ci tylko – mówiła niewiele głośniej od szeptu, ale słowa dosłownie kapały jadem – że nie oświadczyłeś mi się dotąd. A jeśli…
– To tylko formalność – prychnął.
– A jeśli to zrobisz – nie pozwoliła sobie przerwać – to wiedz, że dostaniesz odpowiedź odmowną. Uważam, że nie mamy więcej o czym ze sobą rozmawiać. Żegnam pana.
Już miała go wyminąć i skryć się w salonie muzycznym, gdy chwycił ją mocno za nadgarstek.
– Waż słowa, Alino! – warknął. – Wiesz doskonale, że twoja ciotka mi sprzyja. Oświadczyny to tylko formalność.
– Proszę nie zwracać się do mnie w ten sposób i natychmiast mnie puścić – odpowiedziała lodowato i spróbowała uwolnić rękę z uścisku, ale Wojtek trzymał ją mocno.
– Będę się do ciebie zwracał, jak mi się podoba. I nie mam zamiaru cię nigdzie puszczać. Przeciwnie, pora pokazać ci, gdzie twoje miejsce – mówiąc to, gwałtownie przyciągnął ją do siebie i próbował pocałować.
– Puszczaj, chamie – syknęła. – Bo zacznę krzyczeć.
– I myślisz, że ktoś się przejmie? Kłótnie kochanków to nie taka znowu rzadkość – powiedział, napierając na nią całym ciałem coraz bardziej.
Żadne z nich nie zauważyło powrotu porucznika Różyckiego. W pierwszym momencie mężczyzna chciał wycofać się dyskretnie do domu, by nie przeszkadzać młodym, lecz po chwili zorientował się, że panna Majewska zdecydowanie nie jest zadowolona z towarzystwa, w jakim przyszło jej przebywać.
Różycki nie był człowiekiem, który w takiej sytuacji namyślałby się dwa razy. Z ciągle przerzuconym przez ramię płaszczem Inki chwycił młodego Puczyńskiego za kołnierz i zdecydowanym ruchem odciągnął od dziewczyny. Potem pchnął w stronę schodów i wymierzywszy solidnego kopniaka, wyprawił go na zwiedzanie ogrodu.
Nie zaszczycił zbierającego się niemrawo Puczyńskiego ani jednym spojrzeniem, tylko podszedł do nadal mocno zaszokowanej Inki. Gdy podawał jej płaszcz, poczuł, jak drży i dałby głowę, że tym razem nie tylko z chłodu.
Tymczasem w drzwiach tarasowych zebrał się już spory tłumek. Dziewczęta, które wcześniej tak ochoczo uczestniczyły w mini koncercie, teraz z uznaniem komentowały cicho działania porucznika. Pani Puczyńska zdołała się już przepchnąć do przodu i próbowała zorientować się, co zaszło na taranie.
– Alinko, dziecko, co się stało? Dokąd się wybierasz? – dopytywała przymilnym, ale lekko natrętnym tonem.
Inka spojrzała na nią lodowato.
– Wracam do domu. Porucznik Różycki mnie odprowadzi.
– Ależ, dziecko! A co na to twoja ciotka. Przecież prosiła, żebyśmy się tobą zajęli. Wojtusiem się nie martw, kochanie, porozmawiam z nim i zobaczysz, że nie będzie miał żadnych pretensji. I twoje rzeczy… przecież wszystko jest tutaj – lamentowała.
– Pani wybaczy, że się wtrącam. – Różycki skłonił się formalnie. – Jutro przyślę ordynansa po rzeczy panny Majewskiej. A teraz myślę, że będzie lepiej, jeśli nas pani przepuści.
To rzekłszy przeprowadził dziewczynę przez szpaler coraz bardziej zaciekawionych gości, których uwaga wkrótce skupiła się jednak na człapiącym po schodach Wojtku.
***
Letnia noc, choć chłodna, nastrajała do spacerów. Lipy zasadzone wzdłuż chodnika pachniały nieziemsko, odurzając i mącąc myśli. Wieczorną ciszę zakłócało tylko lekkie stukanie obcasów o bruk, oni bowiem szli w milczeniu. Porucznik nie był pewien, czy wolno mu pytać o sytuację, której mimowolnie stał się świadkiem. W końcu jednak uznał, że przez zeszłoroczne wypadki zyskał sobie status kogoś więcej niż tylko bliższego znajomego.
– O co mu chodziło?
Przez chwilę wydawało się, że Inka nie odpowie, zbędzie go milczeniem, ale ostatecznie niechętnie udzieliła wyjaśnień.
– Widzisz, ciotka straciła ostatnio sporo na inwestycjach. Boi się, że po jej śmierci wierzyciele zajmą kamienicę i nie będę miała z czego żyć. Są niby pieniądze za Białoszyce, ale wiesz, że nigdy bym na Jurka nie naciskała. Spłaci, jak będzie miał z czego. Więc ciotka uznała, że trzeba mi znaleźć męża, najlepiej dobrze sytuowanego.
– I padło na Puczyńskiego?
– Jak widać. – Wychwycił w jej głosie lekkie zniechęcenie.
– Bardzo ci to nie w smak?
– Bardzo – przyznała. – Kiedyś chciałam iść na uniwersytet, potem uczyć. Rozumiem, że z tymi marzeniami musiałam się pożegnać, ale nie mam zamiaru wychodzić za mąż. Nie teraz i na pewno nie za Puczyńskiego.
– A jeśli ciotka będzie nalegać.
Nie odpowiedziała.
– Dlaczego sprzedałaś Białoszyce Jurkowi? – wypalił wreszcie. – Na pewno udałoby się znaleźć kogoś, kto miałby pieniądze. Mogłabyś iść na studia…
– Groby – odparła cicho. – Jurek obiecał, że będą o nie dbać. Ojcu, Jankowi i Stefanowi należy się pamięć. No i mamie. Mama też jest tam pochowana, wiesz?
Ostatnie słowo wymówiła już niemal szeptem, przez ściśnięte gardło. Różycki przeklął w myślach własną głupotę. Objął idącą obok dziewczynę ramieniem i mocno przytulił. Nie odzywali się więcej, wkrótce zresztą dotarli do kamienicy należącej do ciotki Inki.
– Wejdziesz? – zapytała. – Na górze powinno być jakieś wino. Tyle chociaż jestem ci dłużna za wyrwanie z przyjęcia.
– Zaraz tam przyjęcia – prychnął. – Skorzystałbym z przyjemnością, ale to mimo wszystko nie wypada.
– Gdyby to powiedział ktokolwiek inny, może nawet bym zrozumiała, ale ty? Nie żartuj, Michale. Poza tym nikogo nie ma, bo Marcysia dostała od ciotki wolne. Oszczędność, sam rozumiesz.
Różycki odetchnął z ulgą, widząc, że Inka odzyskała zwykły sobie dobry humor. Uspokojony zapewnieniem, że nikt nie doniesie ciotce o jego całkowicie niestosownej wizycie, z radością przyjął zaproszenie.
Lubił Inkę. Już w czasie pierwszego spotkania na wileńskim dworcu poczuł do niej sympatię. Pamiętał niemal wszystkie chwile dusznego lipca, gdy z jeszcze dziecięcym zapałem pokazywała mu okolicę rodzinnych Białoszyc. Obserwował wtedy z niemałą fascynacją transformację nieświadomej dziewczyny w poznającą powoli swoje możliwości młodą kobietę. Intrygowała go, czasem wręcz irytowała, ale przede wszystkim przyciągała niewinnością.
Wbrew rozsądkowi uległ pokusie i nie bez wyrachowania zaczął wprowadzać ją w arkana flirtu, nie wychodząc oczywiście nigdy poza granice wytyczone ogólnie przyjętymi normami. Zresztą Ince wiele nie było trzeba – zdawało się, że tajniki prowadzenia odwiecznej gry są jej doskonale znane i co najwyżej wymagają delikatnego przypomnienia. Wystarczyło wskazać jej kierunek, a błyskawicznie wchodziła w nową rolę.
Ale we wspomnieniach rozpalonego słońcem lata czaił się cień okrutnej zbrodni, która na zawsze pozbawiła wszystkich mających z nią styczność niewinności. Stąd może zaledwie osiemnastoletnia przecież dziewczyna wydawała się Różyckiemu znacznie dojrzalsza od jej rówieśników z przyjęcia u Puczyńskich.
Szedł za nią pogrążony w myślach i dopiero gdzieś w połowie drugiego piętra zwrócił uwagę na widok tuż przed własnym nosem. Moda wprawdzie nie sprzyjała eksponowaniu kobiecych kształtów, ale materiał prostego niczym tuba płaszcza opinał się na biodrach idącej przed Różyckim kobiety na tyle, by porucznik poczuł się wyraźnie niekomfortowo. Niechętnie spuścił wzrok, tylko po to, by zawiesić go na obleczonej cienką pończochą łydce.
Westchnął z cicha na myśl o kolejnych dwóch piętrach, które mieli przed sobą do pokonania.
***
Mieszkanie rzeczywiście świeciło pustkami. Dziwnie było wchodzić do domu pogrążonego w wakacyjnym śnie. Inka szybko przemknęła do salonu – przechodniego pokoju, z którego można było dostać się do pozostałych pomieszczeń mieszkania – i energicznymi ruchami zaczęła ściągać pokrowce, którymi zakryto meble, by nadmiernie się nie zakurzyły.
– Widzę, że ciocia wyjechała na dłużej. – Różycki bez ponaglania ruszył jej z pomocą.
– Na miesiąc – wyjaśniła. – Wraca za trzy tygodnie.
– I przez ten czas miałaś zostać u Puczyńskich?
– Koszmarna wizja, prawda? – zaśmiała się. – Ale ciotka uznała, że nie przystoi, żeby panienka na wydaniu mieszkała sama, tylko z dochodzącą gosposią.
– W takim razie nie będzie szczęśliwa, gdy dowie się, że nie było nawet gosposi.
Inka tylko wzruszyła ramionami.
– Nie mam zamiaru tam wracać – ucięła. – W kredensie powinno być wino, chyba że wolisz nalewkę. Ciotka robi doskonałą wiśniówkę.
– A ty dokąd? – zapytał, widząc, że dziewczyna kieruje się w stronę jednego z mniejszych pokojów.
– Zadbać o odpowiednią oprawę dla upadku moralności – krzyknęła już zza drzwi.
Po chwili pojawiła się znów dźwigając skrzynkę patefonu z nieporęczną tubą. Ustawiła urządzenie na stole, po czym zniknęła znów w pokoju, by wrócić z kilkoma płytami.
– Ciotka by mnie zabiła, gdyby je znalazła – rzuciła z tak dobrze mu znanym szelmowskim błyskiem w oku.
– Ciocia nie pochwala muzyki? – zdumiał się.
– Ciocia nie pochwala takiej muzyki – odparła, kręcąc energicznie korbką.
Gdy płyta zaczęła obracać się, starannie naprowadziła ramię na jej początek. Z tuby popłynęły głębokie dźwięki tanga.
Różycki pokiwał głową ze zrozumieniem. Podał Ince kieliszek wypełniony w połowie ciemnoczerwonym winem. Upiła ostrożnie, jakby nie dowierzała własnym możliwościom. Tak zachowawcza postawa akurat u niej zdziwiła go nieco, ale szybko uświadomił sobie, że u Puszyńskich z pewnością musiała już coś wypić.
Wsparty o stół przyglądał się, jak dziewczyna zaczyna lekko poruszać się w rytm ciężkiej, szarpiącej rytm muzyki. Powolne, niemal boleśnie leniwe ruchy przywodziły na myśl trans.
– Ech, szkoda, że nie znam kroków – westchnęła.
– Nauczyć cię? – zapytał, zanim w ogóle pomyślał, co proponuje.
– Mógłbyś?
W pierwszym odruchu chciał się wycofać, ale szczera nadzieja w jej spojrzeniu pozbawiła go resztek silnej woli. Podszedł do patefonu, nakręcił go ponownie i puścił płytę od początku.
– Chodź. – Wyciągnął w jej kierunku dłoń.
Przyszła bez wahania. Była ciepła i miękka. Pachniała latem, młodością i czymś jeszcze – ledwie uchwytną nutą podniecenia, która sprawiła, że Różyckiemu zaparło dech w piersi.
Musiał przyznać, że wyczuwała rytm bezbłędnie. Wystarczyło pokazać jej podstawowy krok, a pozwalała się prowadzić, jakby znała go od lat. Pierwszych kilkanaście taktów poszło jej na tyle sprawnie, że przestała kontrolować w myślach każdy ruch. I oczywiście pogubiła się natychmiast.
Odruchowo przytrzymał ją mocniej w pasie, gdy się zachwiała, przyciągając jednocześnie do siebie. Jej twarz znalazła się niebezpiecznie blisko jego własnej. Poczuł bardziej niż usłyszał przyśpieszony oddech. Przez chwilę żadne z nich nie śmiało się poruszyć, a potem Inka zrobiła coś, czego zupełnie się nie spodziewał. Przysunęła się jeszcze bliżej i wspinając się lekko na palce, pocałowała go. Nieśmiało, delikatnie, dziewczęco.
Instynktownie oddał jej pieszczotę, ale zupełnie inną – całował zaborczo, z pasją, która przerażała nawet jego samego. Inka początkowo sprawiała wrażenie zagubionej, lecz szybko i jej udzieliło się podniecenie.
– Inka, nie możemy… – jęknął, gdy w ostatnim przebłysku świadomości dotarło do niego, co robi.
– Ja tego chcę, ty chcesz, więc jak najbardziej możemy – powiedziała, bez skrupułów rozpinając kolejne guziki kurtki jego munduru.
Jej głos – jak nigdy niski, matowy, wyraźnie schrypnięty – zdradzał, że dla niej nie ma już odwrotu. Różycki nie miał siły, by się sprzeciwiać, tym bardziej, że wcale nie miał na to ochoty. Popchnął ją w kierunku pokoju, z którego przyniosła patefon, słusznie domyślając się, że tam właśnie znajduje się jej sypialnia.
Potem nie czekał już dłużej, Cienka suknia na ramiączkach dała się bez trudu zsunąć na ziemię. Jej śladem natychmiast poszła halka, odkrywając przed Michałem wdzięki ciągle jeszcze dziewczęcego ciała. Jęknął z rozkoszy, gdy zamykając w dłoni pełną pierś, poczuł twardniejący pod jego dotykiem sutek. Natychmiast też skupił na nim swoją uwagę.
Inka, do tej pory pieczołowicie starająca się oswobodzić Różyckiego z reszty odzienia, zamarła pod wpływem tej pieszczoty. Dźwięk, który wydobył się z jej gardła, sprawił, że Różycki stracił resztę oporów. Pchnął ją delikatnie na łóżko i pewnym ruchem pozbył się cienkiego materiału majtek broniących dostępu do interesujących go obszarów jej ciała.
Rzeczywiście chciała – wolał nie zastanawiać się, czy jego personalnie, czy po prostu mężczyzny. W tej chwili obchodziło go tylko to, że był tu, na wyciągnięcie ręki od rozkosznie miękkiej, wilgotnej i tak zapraszającej kobiety.
Szybko uwolnił się z resztek munduru i położył przy niej. Wydała mu się bardziej niż zwykle krucha. Ona tymczasem zaczęła chciwie błądzić dłońmi po jego ciele.
Tego było mu już za wiele.
Przyciągnął ją do siebie, zaczął całować, dotykać, badać językiem i palcami fakturę jej skóry. Chłonął smak, zapach, sycił się przyśpieszonym oddechem i cichymi westchnieniami, których nie potrafiła powstrzymać. W końcu otarł się o to miejsce – tak ciepłe, mokre, nabrzmiałe pulsującą rozkoszą. A potem wbił się w nią szybko, desperacko.
Wciągnęła gwałtownie powietrze i zamarła, odruchowo zaciskając palce na jego barkach. Może dziwnie lepkie uczucie niewiele by mu powiedziało, ale łza, która spłynęła po jej policzku rozwiała wszelkie wątpliwości.
– Inka, dlaczego… – chciał zapytać.
Nie pozwoliła mu. Poruszyła niepewnie biodrami, potem jeszcze raz, już mocniej. Poczuł, że podniecenie, które zdawało się opuściło go bezpowrotnie, znowu narasta. W końcu odważył się poruszyć w niej. Powoli, potem coraz szybciej, zapamiętale.
Reagowała. Reagowała całą sobą, rozedrgana, napięta, a jednocześnie nieskończenie miękka. W pewnym momencie objęła go tak bezlitośnie, otuliła ciasno rozedrgana tak spazmatycznie, że nie wytrzymał.
Głęboki jęk, jaki wydobył się z jej gardła, powiedział mu, że skończyli razem.
Przez chwilę leżeli bez ruchu, a potem przyszło zrozumienie.
– Jasna cholera – zaklął i poderwał się z miejsca. – Trzeba będzie zawieźć cię do lekarza. Nie teraz, za jakiś czas. Na wszelki wypadek.
– Michał, za kogo ty mnie masz? – zapytała, unosząc się na łokciu. – Nie jestem idiotką. Nie będzie żadnych „wszelkich wypadków”.
– Skąd wiesz? – zapytał nieufnie.
– Z encyklopedii. Umiem liczyć do dwudziestu ośmiu.
Zaniemówił z wrażenia, ale ona nie straciła rezonu.
– Mówiłeś, że jak długo zostajesz w Warszawie?
– Nie mówiłem – mruknął. – Cztery dni.
– W takim razie wracaj tu natychmiast, bo szkoda czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz