30 sie 2015

[Mroki] 3. W wężach splecionych, w koronie strąconej…

Ciche szuranie rozchodziło się echem między ciemnymi, niemal czarnymi ścianami z polerowanego kamienia. Szambelan Taddyk kar-Lorca sunął niespiesznie w kierunku znajdujących się na końcu długiego korytarza drewnianych drzwi z wyrzeźbionym na nich herbem królewskiego rodu Kargiddanów. Dwa węże oplatające odwróconą koronę jawiły mu się bardziej niż kiedykolwiek nieodpowiednim symbolem dla rodu panującego, choć jednocześnie nigdy dotąd skojarzenia, jakie nasuwały nie były tak bliskie prawdy.
Strzegący wejścia do prywatnych komnat Jego Wysokości Jovena kar-Vlaviika strażnicy z daleka dostrzegli przygarbioną sylwetkę starego szambelana, lecz żadne z nich nie ruszył się, by otworzyć drzwi. Taddyk kar-Lorca przybywał niezapowiedziany. Starzec skrzywił się niechętnie na myśl o czekającym go teraz rytuale anonsowania jego przybycia królowi. Śpieszno mu było przekazać władcy nowiny, ale nade wszystko z prawdziwą niechęcią myślał o minutach oczekiwania w wyziębionych korytarzach zimowej rezydencji Jego Wysokości.
Szczęśliwie w straży królewskiej służyli wyłącznie rozgarnięci Mówcy. Nim Taddyk zdołał doczłapać do masywnych drzwi, jeden ze strażników na chwilę przyłożył dłoń do skroni. Niema „konwersacja” trwała może pół minuty, po czym obydwaj Mówcy jak na komendę odwrócili się w stronę drzwi i rozpoczęli żmudny proces zdejmowania blokady wejścia.
Powoli, z nabożną niemal czcią wykonywali płynne i dziwnie hipnotyzujące ruchy dłońmi zachowując ich pełną symetrię. Ramiona Mówców zdawały się unosić zupełnie swobodnie w powietrzu, sprawiając przy tym wrażenie zupełnie niepołączonych z zastygłymi w bezruchu ciałami mężczyzn. Okrężne ruchy nabrały z czasem szybkości, zlewając się w jasne smugi odcinające się na tle pociągniętych czarnym lakierem desek. Taddyk jak zawsze nie mógł wyjść z podziwu dla finezji ruchów Mówców i niezwykłej gibkości ich kończyn — a przecież to nie ruch był główną domeną ich magii.
Tymczasem zaklęcie zadziałało, przez co potężne drzwi poczęły rozsuwać się powoli.
Jego Wysokość dbał o swoje bezpieczeństwo — bardzo rozsądnie w mniemaniu Taddyka, zważywszy los, jaki stał się udziałem starego Vlaviika kar-Bengiwa. Nikt w Diamott, z wyjątkiem może samego Mordara, nie zdołałby stawić czoła dwóm Mówcom jednocześnie, ale nawet sam wszech zdrajca, gdyby jakimś cudem zdołał dostać się niezauważenie do pałacu i pokonać straż bez wszczynania alarmu, nigdy nie dałby rady sforsować bariery, jaką Mówcy obłożyli wejście do komnaty. Drzwi mogły zostać otwarte jedynie od wewnątrz przez samego króla lub dzięki połączonej mocy dwóch strzegących ich magów.
Szambelan szybko wsunął się przez szczelinę w nie do końca otwartym przejściu do prywatnych apartamentów króla, a raczej do pokoju, który pełnił tę funkcję od niemalże półtora roku. Joven gardził zbytkiem i przepychem, jakimi zwykli otaczać się przez minione wieki kolejni Kargiddanowie. Tego samego dnia, w którym uniósł z ołtarza koronę zmarłego ojca i wsunął ją sobie na skronie, rozkazał przenieść dwór do zimowej rezydencji w Pebudze, sam zaś odmówił przeprowadzki do królewskich komnat dworu. Zajął ten co zwykle pokój pełniący jednocześnie rolę sypialni, gabinetu i salonu — ponurą salę, rozświetlaną jedynie o świcie nikłymi promieniami niskiego zimowego słońca i ogniem z kominka, który kazał utrzymywać przez całą dobę.
Z uporem odmawiał powrotu do pałacu królewskiego w stolicy, utrzymując jakoby bardziej odpowiadała mu cisza zimowej rezydencji, nie uznawał oficjalnych strojów, jakie co rano proponował specjalnie wyznaczony w tym celu lokaj, samego lokaja zresztą też przepędzał na cztery wiatry. Nie potrafił zarzucić prostoty żołnierskiego życia, uparcie nosił się oszczędnie — nawet dziś ubrany był tylko w zwykłą, lnianą koszulę, podszyty kożuchem kaftan i pozbawione wszelkich ozdób spornie z ciemnego sukna. Królestwo Diamottu nigdy jeszcze nie miało tak niepokornego i niefrasobliwego władcy.
Taddyk kar-Lorca zmusił skostniały kręgosłup do kolejnego wysiłku, gdy zgiął swe starcze plecy w głębokim ukłonie, przekroczywszy zaledwie próg komnaty. Nim zdołał doprowadzić ten trudny manewr do końca, usłyszał za sobą trzask zamykanych odrzwi — Mówcy zapewne założyli już czary ochronne.
– Co tam, mój wierny Taddyku? – powitał go rzeczowy głos władcy. – No, choćże bliżej i daj już spokój tej gimnastyce. Siadaj!
kar-Lorca natychmiast skorzystał ze szczodrej oferty. Zbliżył się możliwie sprawnie do wielkiego stołu, nad którym pochylał się Jego Wysokość Joven III. Król nie raczył nawet unieść wzroku znad pochłaniających niemal całą jego uwagę dokumentów, ale też Taddyk nie spodziewał się niczego więcej. Pokornie czekał władca zechce znaleźć dlań kilka sekund, by wysłuchać w spokoju wieści, jakie posłaniec przywiózł ze Wzgórza Nad Szeptami.
Stary szambelan przyglądał się w skupieniu, jak król przerzuca nerwowo dokumenty, mruczy gniewnie pod nosem i coraz częściej przeczesuje szybkim, urywanym ruchem dłoni bujną czarną czuprynę — znak rozpoznawczy wszystkich Kargiddanów. Joven był doskonałym taktykiem, urodzonym wojskowym, lecz zupełnie nie miał zacięcia do biurokratycznych wymysłów, jak nazywał wszystkie sprawy państwowe nie wiążące się z prowadzeniem bitew. Dyplomacja nie była jego mocną stroną.
Wreszcie wyprostował się i przeciągnął, nie zważając na siedzącego przy stole starca. Mimo nagłej zmiany trybu życia trzydziestoletni mężczyzna zdołał zachować nienaganną sylwetkę i sprężyste ruchy. Przez chwilę podziwiał skuty lodem krajobraz rozciągający się za oknem i dopiero po kilku sekundach przeniósł spojrzenie na szambelana. kar-Lorca wzdrygnął się. Zawsze miał wrażenie, że intensywny błękit usiłuje przewiercić się na wylot przez jego mózg. Tak samo niekomfortowo czuł się w towarzystwie starego Vlaviika. Wszyscy Kargiddanowie, tu kroniki były zgodne jak rzadko, mieli wyjątkowo nieprzyjemny zwyczaj przyszpilania rozmówcy przenikliwym wzrokiem.
– No! – ukontentowany porzucił zupełnie rozłożone na całym blacie papiery i radośnie zatarł dłonie. – Co sprowadza w me skromne progi twą zapracowaną osobę, zacny Taddyku.
– Wieści ze Wzgórza, najjaśniejszy panie – Taddyk pokornie schylił głowę i podał władcy zwinięty w rulon meldunek.
– Mów! – Joven machnął niecierpliwie dłonią. – Wiesz doskonale, że nigdy nie rozumiałem bełkotu magów.
Taddyk rozpoczął relację. W tym czasie Jego Wysokość rozpoczął zwyczajową nerwową wędrówkę po komnacie. Ozdobny dywan aż nazbyt boleśnie odczuwał skutki intensywnego borykania się z problemami młodego władcy. Upłynął dobry kwadrans nim skrupulatny i drobiazgowy kar-Lorca zdołał streścić zawarte w raporcie informacje i uzupełnić je o wszystko, czego dowiedział się od obecnych w twierdzy Mówców.
Król milczał przez chwilę. W ogromnej komnacie słychać było tylko trzaskanie polan płonących w ogromnym kominku. Gdy odezwał się wreszcie, w jego głosie próżno było szukać wcześniejszej swobody.
– A zatem stary szczur wreszcie zdecydował się wychynąć z nory. Ale podziewaliśmy się tego, nieprawdaż Taddyku?
– Racja, najjaśniejszy panie – przyznał szambelan. – Byliśmy też przygotowani. Mówcy zdołali przerwać jego czar.
– Czy to oznacza, że moja potępiona siostra pozostanie martwa jak Bogowie przykazali? – Joven przerwał wreszcie swój nerwowy marsz.
– Tak, wasza wysokość. Co więcej, raz przerwanego rytuału nie da się już powtórzyć, zatem dusza Verany kar-Vlaviik z rodu Giddana na zawsze pozostanie tam, gdzie umieścił ją Mordar.
– Czyli? – zaniepokoił się władca.
– W Mroku, najjaśniejszy panie. Pośród widm i demonów tamtego świata, lecz tym razem bez osłony, jaką dawał jej czar Mordara – szambelan powtórzył co do słowa wyjaśnienia, jakich udzielił mu główny Mówca Pebugi.
Joven zmarszczył brwi, lecz szybko rozpogodził się i wybuchnął szczerym, nieskrępowanym śmiechem. Wesołość nie opuszczała go przez dobrych kilka chwil. Zaśmiewał się tak mocno, że w pewnym momencie z trudem przyszło mu złapać oddech. Gdy zdołał uspokoić się nieco, podszedł do stojącego pod oknem okrągłego stolika, na którym dumnie nadymała się pękata karafka z najprzedniejszym winem z południa. Joven hojną ręka nalał karminowej cieczy do dwóch złoconych pucharów i przyniósł kielich szambelanowi.
– Masz, kar-Lorca, pij i wesel się, bo nie co dzień twój władca podaje ci kielich. Tym razem Wszystkowiedzący Mordar pomylił się nieco w rachubach. Pewnie żałuje teraz, że nie pozwolił jej umrzeć. – Joven zaśmiał się znów donośnie, wznosząc toast za ostateczną klęskę swoich wrogów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz