– Miłka, gotowaś? – Surowy głos wypełnił wnętrze niewielkiej chaty.
Pytanie spłynęło leniwie z ust mężczyzny siedzącego samotnie przy drewnianym stole, teraz porządnie uprzątniętym po wieczerzy. Zdawał się on nie zauważać, że przemawia do pustki. Siedział niewzruszenie niczym skała z jedną dłonią złożoną na wyślizganych deskach stołu, drugą opierając o potężne udo.
Nie był stary, lecz lata młodości miał już za sobą. Spomiędzy popielatych, sięgających ramion włosów coraz gęściej wyzierały pasma siwizny. Choć nadal trzymał się prosto i prezentował nader okazale, próżno było szukać u niego dawnej krzepy. Spacer na wzniesienie, niezbędny, by dostać się do stojącej na skraju lasu chaty, wyczerpał go bardziej niż byłby skłonny przyznać.
Śnieżnobiała, odświętna koszula przykleiła się do szerokich pleców, a skórzany pas, którym była przepasana, uwierał coraz bardziej. Mężczyzna otarł spoconą dłoń o barwione na brąz płótno spodni. Wieczór był nader parny i nic nie zapowiadało, by nadchodzące godziny miały to zmienić.
Bogwied, niegdyś prześwietny myśliwy, dziś najzamożniejszy gospodarz w Lestkowych, niewielkiej wsi w parafii łowickiej, czekał od późnego popołudnia na swoją wychowanicę.
Dziewczyna nie odpowiadała, ale zza przepierzenia dobiegł Bogwieda jej dźwięczny głos i plusk wody. Musiała ciągle szykować się na nadchodzącą ceremonię. Jego zdaniem była to zwyczajna przesada, lecz nie poganiał Miłki — czasu mieli w bród, a jeśli te dodatkowe kilka chwil mogło zapewnić jej spokój ducha, warto było czekać. Inny zapewne wyrzekałby na babskie humory, ale nie Bogwied. Przez lata nauczył się cierpliwości.
Teraz wyciągnął jedynie nogi i rozsiadł się wygodniej na ławie i czekał. Pokładał w młódce wielkie nadzieje i nie chciał zaprzepaścić szansy na realizację swoich zamiarów przez zwykłą popędliwość.
Z każdym dniem coraz wyraźniej słyszał zew pani Mory, widział też, co kryje się w mgłach przyszłości i nie mógł powiedzieć, by obrazy te napawały go otuchą. Świat zmienił się od czasów jego młodości niemal nie do poznania i zmieniał nadal. Dawne wierzenia odchodziły w niepamięć, a bogowie milczeli, nie odpowiadając już na modły kapłanów.
W Lestkowych nadal jeszcze żywe były obyczaje ojców, lecz mieszkańcy wsi dawno już nauczyli się nie obnosić z przywiązaniem do starej wiary. Co niedzielę zbierali się pod stojącym na rozstajach krzyżem i oddawali cześć nowemu bogu, a zamożniejsi gospodarze czcili nawet nowe święta w oddalonym o pół dnia jazdy wozem kościele.
Potem zaś wracali do swych chat i szykowali daninę dla starych bóstw, ale z każdym dniem odwracali się od nich coraz bardziej. Dopiero gdy sprawy miały się naprawdę źle, ruszali po pomoc do Staruchy lub Bogwieda, bo tylko oni dwoje żyli jeszcze w zgodzie z dawnym rytmem.
Bogwied od dawna cieszył się łaską Roda, boga losu. Od niepamiętnych dni potrafił wejrzeć za zasłonę mgieł przyszłości i zazwyczaj potrafił wskazać ludziom właściwą drogę. Od lat jednak widział tylko ciemność. Dlatego po naradach ze Staruchą zdecydował się na krok desperacki.
Dwanaście lat temu wybrali wspólnie dziewuszkę, wtedy sześcioletnie dziecko, nakazali chować ją zgodnie z pradawnym zwyczajem, by we właściwej chwili móc przeprowadzić ją przez niemalże zapomniany rytuał. Dziś Miłka, pierwsza od wielu pokoleń panna rodna, miała zostać naznaczona, by później zespolić się z bogiem i dać życie istocie potężniejszej niż jakikolwiek posłannik nowej wiary.
Skrzypnięcie drzwi prowadzących do mniejszej izby wyrwało Bogwieda z zamyślenia. Dziewczyna przystanęła na środku izby i okręciła się kilka razy, by zaprezentować wyniki swoich starań. Wyraźnie czekała na reakcję. Bogwied przyjrzał się jej uważnie po raz pierwszy dostrzegając to, co dotąd wyraźnie mu umykało.
Gdzieś w czasie tych dwunastu lat Miłka przemieniła się w kobietę.
Nie, nie była jeszcze w pełni dojrzała, lecz jej figura nabrała już odpowiednich proporcji. Pod białym giezłem wyraźnie rysowały się krągłe piersi i szerokie biodra. Wprawdzie w minionych latach dziewczyna zajmowała szczególne miejsce w społeczności i każdy mieszkaniec wsi, chciał czy nie chciał, dokładał się do jej utrzymania, lecz musiała przecież zadbać o własne obejście. Ciężka praca nie była jej obca, przeto ramiona miała silne, kształtne, nogi mocne, a twarz jej tryskała energią.
Promienie letniego słońca delikatnie ozłociły jej skórę, nadając nietypowej urodzie jeszcze bardziej egzotycznego posmaku. Pośród jasnowłosych i niebiesko- lub zielonookich mieszkańców łowickiej wsi kasztanowe loki Miłki i jej ciepłe, orzechowe oczy nie mogły pozostać niezauważone. Nic też dziwnego, przodkowie jej ojca pochodzili z odległego, leżącego gdzieś na południu, kraju. To ich cechy zwróciły pierwotnie uwagę Bogwieda, gdy szukał szczególnego, wskazanego przez los dziecka.
Miłka przeczesała nerwowym ruchem ciągle wilgotne włosy, które spływały na plecy wijąc się i skrząc gdzieniegdzie czerwieńszymi odblaskami. Czekała na jego, Bogwieda, opinię. On tymczasem poczuł się jak młokos — na widok tryskającej świeżością panny zapomniał języka w gębie.
– Tak, zacnie – zdołał wreszcie wypowiedzieć pochwałę, która nawet w połowie nie oddawała jego zachwytu nad urokiem stojącej przed nim postaci. – Choć nie wiem, czy aby na pewno takie starania były konieczne. Zamierzasz szykować się tak co noc?
– Co noc i co dzień. – Dziewczyna pokiwała energicznie głową. – Przecież nie wiemy, kiedy on przyjdzie.
Ani czy w ogóle, pomyślał w tej samej chwili, lecz nie wypowiedział swych obaw na głos.
– Dobrze, dziecko, chodźmy już, bo noc zastanie nas w lesie, a tego byśmy nie chcieli.
Wolał zwracać się do niej tak jak zwykle, nieco protekcjonalnie. W ten sposób łatwiej przychodziło mu zapanować nad coraz intensywniejszą żądzą, przez którą krew w jego żyłach zaczęła żywiej krążyć. Bogwied pomyślał bluźnierczo, że jeżeliby Ron nie pokusił się na ten kąsek, byłby łachudrą niegodnym czci.
Miłka owinęła się chustą, by nie ubrudzić odświętnej koszuli, kapłan zaś chwycił sękaty kostur oparty o drewnianą ścianę chaty. Wyszli, gdy słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem. Bogwied oceniał, że zdążą powrócić nim całkowicie schowa się za krańcem ziemi, była to przecież najkrótsza noc roku.
Ruszyli miarowym tempem ścieżką wydeptaną przez setki nóg tysiącem stawianych na niej kroków, tych co odeszli już do królestwa Mory i tych, co żyli dziś. Dróżka wiła się pomiędzy omszałymi pniami, prowadząc dwójkę wędrowców do skrytego pod baldachimem liści kręgu.
Dwanaście dębów zasadzonych jeszcze w czasach gdy nikomu jeszcze nie śniło się o odejściu od wiary ojców rosło dumnie w sercu gęstego lasu. Pomiędzy nimi zieleniła się jedynie soczysta trawa — żadne inne drzewo ani żaden krzew nigdy nie zapuściły tam korzeni.
Las zdawał się być rozświetlony własną, zielonkawą poświatą. Ostatnie promienie słońca z trudem przebijały się przez korony wiekowych drzew, nadając wszystkiemu wokół prawdziwie niecodzienny wygląd. Ciężkie, wilgotne powietrze uderzało do głów zapachem dzikich ziół, świeżej żywicy i leśnych owoców.
Miłka, drepcząca potulnie za Bogwiedem, pogrążyła się w rozmyślaniach na temat czekającej ją przyszłości. Wiedziała, co jest jej przeznaczone, choć jej opiekun niechętnie dzielił się wiedzą na ten temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz