– Staniszewski, słucham? – rozległo się chrapliwie w słuchawce.
– Anna Zawadzka z tej strony. Pan, zdaję się, leczy… był lekarzem Janusza Kamińskiego. Znalazłam pański numer w… zapisany… – starała się mówić możliwie rzeczowo, ale z każdą sekundą tej dziwacznej rozmowy trudniej było jej zebrać myśli.
Na szczęście lekarz zachował zdrowy rozsądek i, co ważniejsze, skojarzył nazwisko pacjenta.
– Tak, tak, oczywiście. W czym mogę pomóc?
„Właściwie już w niczym” chciała odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język.
– Trzeba stwierdzić zgon.
– Proszę się nie ruszać z mieszkania, postaram się być najdalej za godzinę – rozległo się po chwili. Potem lekarz rozłączył się.
Milczenie po drugiej stronie kabla uderzyło ją bardziej niż jakikolwiek komentarz. To i wszechobecna w mieszkaniu cisza – nie słyszała już ciężkiego, szemrzącego oddechu Janusza, zabrakło nagle ledwie uchwytnych odgłosów, które towarzyszyły każdemu poruszeniu w wykrochmalonej pościeli. Martwe ciało spoczywało na wąskim łóżku w absolutnym bezruchu, tak nienaturalnym a przecież jednocześnie tak kojącym.
Anka patrzyła przez chwilę na wymęczoną cierpieniem twarz, zapadnięte policzki i podkrążone oczy człowieka spoczywającego pod kołdrą obleczoną w śnieżnobiałą pościel. Gdy jeszcze byli razem, nigdy nie krochmaliła powłok i prędzej czy później zawsze wybuchały o to kłótnie. Zresztą nie tylko o to.
Janusz był pedantem, Anka bałaganiarą. On przywiązywał ogromną wagę do wyglądu przestrzeni wokół siebie, a jednocześnie nie chciał kiwnąć palcem, by zrobić cokolwiek w domu – matka i siostra przyzwyczaiły go, że „samo się robi”. Ance było wszystko jedno, jak żyje, gdzie leżą jej rzeczy i czy zakłada na siebie wyprasowaną koszulę – ot, skutki wychowania przez samotnego ojca, który życie spędzał przede wszystkim w pracy.
Próbowali takiego życia – jak pies z kotem – przez dwa lata, przepychając się ciągle, znacząc teren, usiłując zmusić wroga do kapitulacji i przyjęcia warunków zwycięzcy. Niestety obydwoje byli zbyt uparci, by ustąpić, i zbyt inteligentni, by dać się podejść przeciwnej stronie. W końcu zdecydowali, że pora zakończyć tę farsę, rozeszli się bez hałasu, kulturalnie i po koleżeńsku, w nadziei, że nigdy więcej nie mieć ze sobą nic wspólnego.
A potem Janusz zachorował, Anka wróciła i zaczęła krochmalić mu te cholerne poszewki…
W zupełnym odrętwieniu, które na razie działało niczym doskonały środek znieczulający, ruszyła do kuchni i zaparzyła herbatę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że odruchowo przygotowała dwie szklanki – trudno, będzie musiała wypić je sama.
Notes z ważnymi numerami telefonów leżał tam, gdzie zawsze, na kuchennym blacie. Granatowa, lekko lakierowana imitacja skóry odcinała się wyraźnie od beżowej powierzchni okleiny. Anka zaczęła kartkować powoli zawartość wąskich okładek. Oto całe ich wspólne życie spisane jeszcze jej ręką, wszyscy znajomi, koledzy z pracy, kilka kontaktów z czasów szkolnych, w większości jego, ona była odludkiem, rodzina, znów jego, ona miała tylko ojca, a ich relacje… ani ona, ani jej ojciec nie zaliczali się do ludzi nadmiernie wylewnych.
W końcu odnalazła numer, którego szukała. Zawahała się nieco, lecz rada nierada, musiała przecież zawiadomić rodzinę Janusza, bo sama nie miała już formalnie żadnych praw ani tym bardziej obowiązków względem spoczywających na kanapie zwłok.
– Marta? – spytała, gdy tylko w słuchawce zabrzmiało rzeczowe „Halo”. – Tu Anka. Janusz nie żyje. Czy możesz…
– Oczywiście – odparła głucho była szwagierka. – Zadzwonię po matkę i zaraz przyjeżdżamy.
Rozłączyła się bez pożegnania.
Anka znów została sam na sam z myślami. Dopijając herbatę, którą zrobiła dla Janusza – ohydnie słodką, gdyż z rozpędu dosypała do niej dwie łyżeczki cukru, tak jak lubił – usiłowała przypomnieć sobie, jak się w to wszystko wplątała, dlaczego spędziła minione dwa miesiące, doglądając umierającego eks-małżonka.
*
Wszystko zaczęło się od kartonu z książkami, który zaczęła wypakowywać po powrocie z półrocznego stażu w Boliwii. Wcześniej każdą wolną chwilę poświęcała na załatwianie spraw rozwodowych i, w przerwach, na przygotowania do wyjazdu. Janusz, jak zawsze, miał ważniejsze zajęcia, przez co nawet własnego rozwodu nie mógł przeprowadzić należycie bez jej pomocy. Był wcieleniem wizji oderwanego od rzeczywistości naukowca, lecz nikt nie śmiał zaprzeczyć jego niewątpliwemu geniuszowi.
Gdy wróciła wreszcie do kraju, do nowego lokum – ojciec sprawił się wyśmienicie, załatwił mieszkanie i przeprowadzkę – zabrała się za rozpakowywanie wszystkich pudeł, które piętrzyły się w przedpokoju zupełnie nieznanego jej M-3. Poza tym były walizy z lotniska, kilka paczek nadanych jeszcze w Ameryce Południowej, słowem musiała ogarnąć sporych rozmiarów rozgardiasz, nim dokopała się wreszcie do książek.
Uśmiechnęła się na wspomnienie trzech tytułów z mikrobiologii molekularnej, których nie potrafiła nawet przeczytać bez zająknięcia, nie mówiąc już o zapamiętaniu. Oczywiście Janusz nie byłby sobą, gdyby czegoś nie poplątał.
Następnego dnia rano spakowała książki do plecaka i pojechała do instytutu, by mu je oddać. Znali ją tu niemal wszyscy, więc bez trudów dostała się do środka, przeszła – jak niegdyś niemal codziennie – długim, ponurym korytarzem do schodów, a potem na dół do „kanciapy”, podziemnego laboratorium Instytutu Leków.
Na biurku Janusza panował, jak zawsze, idealny porządek, o ile można tak nazwać zupełnie pusty blat. Oczywiście nie było na nim nawet pyłka kurzu. Położyła książki na środku powleczonej zieloną ceratą deski i brała się właśnie za spisanie listu z wyjaśnieniami, gdy do kanciapy wszedł Bartek, kolega Janusza jeszcze ze studiów.
To od niego dowiedziała się o chorobie Janusza, on też powiedział, że rodzina umieściła go w hospicjum, gdy okazało się, że w szpitalu nie ma już dla niego miejsca. Anka zagotowała się w środku. Nigdy nie była osobą, która zastanawiałaby się długo nad konsekwencjami swoich działań, tak też było tym razem.
Nim zdołała się obejrzeć, podpisywała już w hospicjum dokumenty, dzięki którym mogła zabrać Janusza do domu. Ich domu, w którym spędzili razem dwa lata wypełnione ciągłymi kłótniami i wiecznymi przepychankami. A przecież nadal lubiła go – nie, już nie kochała, a może nawet nigdy nie kochała – ale lubiła i szanowała, więc nie mogła pozwolić, by zdychał jak pies pod płotem, wśród obcych ludzi.
Tak znalazła się znów w małej kawalerce z za ciasną, źle urządzoną kuchnią, przeciekającym brodzikiem w łazience, słabym niczym kocię Januszem przykutym do łóżka, oraz baterią leków, głównie przeciwbólowych, stojących na stole w pokoju. I z zeszytem w zielonej okładce.
Zeszyt był ważny, może nawet najważniejszy. Przez ostatnie dwa miesiące zapisywała w nim wszystko: co ranek nową datę, by nie stracić rachuby pośród identycznych dni, dokładną godzinę podawania leków, dawki, pomiary temperatury i wszelkie uwagi odnośnie stanu pacjenta. Suche fakty, pozbawione emocji zapiski stanowiły najlepszy dowód transu, w jakim żyła.
Janusz zaś gasł z każdą chwilą. Starał się trzymać do końca rezon, nie obciążać jej dodatkowymi troskami, lecz przychodziły chwile, w których ból nie dawał ukoić się najsilniejszymi lekami, gdy niemal odbierał mu zmysły, pozostawiając ją bezsilną wobec tego cierpienia. Lecz nawet wtedy nie żałowała swojej decyzji. Była obok – tyle przynajmniej mogła dla niego zrobić.
Walczyła o niego do samego końca. Jeszcze pół godziny temu poprawiała mu poduszkę, gdy szykował się do kolejnej niespokojnej drzemki, potem poszła do kuchni, przygotować obiad. Chciałaby móc powiedzieć, że zaniepokoiła ją cisza, ale prawda była taka, że nic nie spostrzegła, dopóki nie weszła do pokoju, by podać mu leki.
Leżał tam tak, jak go zostawiła, tak jak w tej chwili – wreszcie spokojny, wolny od cierpienia, odległy i niedostępny.
Martwy.
*
Dzwonek do drzwi wyrwał ją z tych rozmyślań.
Doktor Staniszewski, szczupły, szpakowaty pięćdziesięciolatek, uwinął się naprawdę szybko. Obrzucił ją krótkim, nieco zaniepokojonym spojrzeniem, po czym pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą.
– Powinna pani nieco odpocząć – westchnął. – Gdzie znajdę…
Bez słowa wskazała drzwi do pokoju.
Wiedziała doskonale, że prezentuje się niewiele lepiej niż nieboszczyk – dwa miesiące spędzone w czterech ścianach, z krótkimi wypadami po zakupy do sklepu na dole i ciągłe napięcie zrobiły swoje. Po opaleniźnie przywiezionej z Boliwii nie pozostał nawet ślad, matowe włosy ściągnięte w koński ogon straszyły niestaranną fryzurą, a poszarzała, wymęczona twarz dodawała jej przynajmniej pięć lat.
Lekarz wyciągnął plik dokumentów i zaczął nerwowo obszukiwać kieszenie. Odruchowo podała mu leżący na stole długopis.
– Ma pani dowód? Świetnie, spiszę dane. Kim był dla pani zmarły.
– Byłym mężem – odparła spokojnie, domyślając się, jaką reakcję wzbudzi tym wyznaniem.
Doktor zaskoczył ją przyjemnie, ograniczając swoje zdumienie do lekkiego uniesienia cienkiej brwi, potem zajął się oględzinami zwłok, ona tymczasem zaczęła pakować swoje rzeczy. Chciała uwinąć się z tym nim przybędzie kochana mamusia. Zgarnęła niedbale ciuchy do torby, sprzątnęła kosmetyki z łazienki, zabrała te kilka książek, które przywiozła sobie z domu, chwyciła znienawidzony zielony zeszyt, by wyrzucić go w diabły.
Wtedy drzwi do mieszkania otworzyły się z hukiem i stanęła w nich postawna sześćdziesięcioletnia kobieta. Wściekle rude, farbowane loki trwałej ondulacji okalały jej nalaną twarz niczym dziki płomień. Czarne, wiecznie zmrużone oczka świdrowały otoczenie podejrzliwym spojrzeniem. Wydatny biust falował niespokojnie pod wzorzystą suknią, by siedemdziesiąt kilogramów tłuszczu mogło wreszcie odpocząć nieco po forsownej wspinaczce na czwarte piętro.
Lekarz uniósł wzrok, zaciekawiony hałasami dobiegającymi z korytarza i zobaczył, jak wielki babsztyl wtacza się do wąskiego przedpokoju w asyście szczupłej, nadmiernie wysokiej i zdecydowanie nieporadnej kobiety o wyglądzie spłoszonej myszy. Babsztyl warknął coś, co zapewne miało być powitaniem, towarzysząca mu kobieta skinęła nieznacznie głową ruchem tak szybkim, że ledwie go zauważył. Uśmiechnął się w odpowiedzi i zabrał znów do pracy.
– Co tu jeszcze robi? – skrzekliwy głos Wandy Kamińskiej wypełnił niedużą kawalerkę, gdy jej bazyliszkowate spojrzenie padło na strojącą pod balkonem kobietę.
Sposób bycia byłej teściowej już dawno przestał robić na Ance jakiekolwiek wrażenie, jednak teraz jej obecność irytowała ją niemal jak za pierwszych dni znajomości.
– Pakuję się – wyjaśniła lodowato, wrzucając trzymane w ręku rzeczy do torby.
– A czy aby nie bierze czego, co do niej nie należy? – Kamińska ruszyła już w kierunku torby, a Anka odruchowo przesunęła się, by zagrodzić jej drogę.
Przerażona myszka, która przybyła razem ze smokiem, patrzyła na szykujące się starcie z rosnącym przerażeniem w oczach. Staniszewski uznał, że musi interweniować, inaczej kobiety rzucą się sobie do oczu.
– Skończyłem. Będzie potrzebny podpis kogoś z rodziny – spojrzał wymownie na bazyliszka.
Dama wypięła dumnie pierś, jakby szykowała się co najmniej do przyjęcia Orderu Odrodzenia Polski, i rzekła butnie:
– To ja. Jestem matką.
Lekarz usłyszał jedyne ciche prychnięcie dobiegające od strony balkonu, gdy Anka z trudem stłumiła wybuch histerycznego śmiechu, a potem odgłos zapinanego zamka błyskawicznego torby.
Kobieta minęła napawającą się powagą urzędu teściową, odebrała dowód od lekarza i ruszyła w stronę wyjścia, mijając się po drodze z zahukaną siostrą zmarłego. Początkowo Marta posłała jej jedynie pełne wdzięczności spojrzenie, lecz gdy Anka mijała ją w progu pokoju, szepnęła cicho, by matka nie słyszała:
– Dziękuję, że z nim byłaś.
Anka uśmiechnęła się krzywo i pokiwała krzepiąco głową.
– Chyba będzie lepiej, jeśli nie przyjdę na pogrzeb.
– O tak, z pewnością – przytaknęła energicznie myszka. – Dam ci znać, gdzie…
Nie zdołała dokończyć zdania i niemal w jednej chwili wybuchła płaczem. Anka szybko zmyła się z mieszkania, nie chcą uczestniczyć dalej w nakręcającej się z każdą chwilą szopce.
Wyszła na korytarz, zamykając definitywnie drzwi za pewnym etapem swojego życia. Schodząc powoli ze schodów, wygrzebała z kieszeni komórkę. Nie musiała czekać długo na połączenie, jej rozmówca odezwał się niemal natychmiast:
– Bednarek, słucham?
– O, cholera – wymknęło się jej. – Ojca nie ma?
– Ania? – głos po drugiej stronie słuchawki natychmiast złagodniał. – Co u ciebie?
– Kiepsko – przyznała. – Możesz po mnie przyjechać? Jestem w naszym… w mieszkaniu Janusza. Poczekam pod klatką.
– Będę za piętnaście minut.
Anka odetchnęła z ulgą. Paweł Bednarek nie miał w zwyczaju zadawać niepotrzebnych pytań, był zdecydowanie człowiekiem czynu.
Wyszła przed blok i od razu zalały ją ciepłe promienie kwietniowego słońca. Mokre porannym deszczem ulice skrzyły się teraz przepięknie. W powietrzu pachniało wiosną. Anka rozejrzała się wokół, jakby po raz pierwszy widziała świat na oczy. Jasne słoneczne światło oślepiało, ale też ogrzewało przyjemnie twarz. Gwar ludzi pędzących za swoimi sprawami powoli przebijał się przez mu rutyny, za którym chowała się przez ostatnie dwa miesiące. Wszystko odzyskiwało kolory, wracało na swoje miejsca.
–… gdzieś podwieźć? – usłyszała za sobą.
Podskoczyła nerwowo, lecz szybko rozpogodziła się, widząc za sobą nieco zatroskanego doktora Staniszewskiego.
– Pytałem, czy mogę gdzieś panią podwieźć – powtórzył, domyślając się, że za pierwszym razem jego słowa w ogóle do niej nie dotarły.
– Nie trzeba. Zaraz ktoś po mnie przyjedzie. Ale bardzo to miłe z pana strony, dziękuję.
– To musiał być ogromny wysiłek – odparł poważnie. – Na razie nie czuje pani żadnych skutków ubocznych, ale proszę mi wierzyć, przyjdą z czasem, gdy minie szok. Gdyby potrzebowała pani pomocy, nie proszę nie przerywać, to zupełnie normalne w takiej sytuacji, zatem gdyby potrzebowała pani pomocy, proszę zadzwonić o tu – Staniszewski wyciągnął z portfela sztywny kartonik, który mógł być jedynie wizytówką i zapisał na nim nazwisko i telefon psychologa. – Profesor Wilczyński jest moim serdecznym przyjacielem. Wystarczy, że powoła się pani na mnie. Może pani dzwonić także do mnie – wskazał własny numer. – Zawsze znajdę dla pani czas. Janusz był niezwykłym człowiekiem…
– Raz jeszcze dziękuję – zdołała wreszcie przerwać ten strumień dobrych rad i troskliwych zaleceń.
Czuła się coraz bardziej zmęczona, zupełnie jakby przez ostatnie dni żyła na poczet energii, której zaczynało jej w tej chwili coraz bardziej brakować. Kolorowy dotąd świat pociemniał nagle, a Anka poczuła gwałtowną potrzebę oparcia się o betonowy murek przy wejściu do klatki. Zdążyła w ostatniej chwili, jeszcze sekunda czy dwie, a klapnęłaby nieelegancko na chodnik.
W tym momencie pod drzwi klatki podjechała szara skoda. Kierowca wysiadł, ledwie samochód przestał się toczyć. Doktor Staniszewski zmierzył go zaciekawionym spojrzeniem.
Mężczyzna nie mógł mieć mniej niż pięćdziesiąt lat, a mimo to był w doskonałej formie. Potężna sylwetka onieśmielała nieco, lecz bynajmniej nie sprawiała wrażenia ociężałej. Pod doskonale skrojonym, szarym garniturem kryło się ciało zdolne podjąć jeszcze niejeden wysiłek fizyczny. Starannie przycięte i ułożone lekko już siwiejące jasne włosy okalały nieco wprawdzie pobrużdżoną, ale niewątpliwie sympatyczną twarz, na której malował się teraz wyraz ogromnego zatroskania.
– Cześć, Aniu – przybyły mocno objął kobietę i ucałował w obydwa policzki. Potem, jakby dopiero wtedy zauważył obecność Staniszewskiego, rzucił zdawkowe: – Dzień dobry.
– Dobry – mruknął niewyraźnie lekarz. – Widzę, że ma już pani opiekuna, w takim razie zostawiam panią w dobrych rękach. W razie czego, wie pani, co robić.
Ucałował jej dłoń na pożegnanie i szybko oddalił się do zaparkowanego nieopodal auta. Anka i jej towarzysz zostali sami.
– Jak żyjesz? – spytał.
– Z przyzwyczajenia – odparła tak cicho, że ledwie wyłowił jej głos spośród gwaru ulicy, po czym zapytała: – Postawisz mi kawę, wujku?
– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie mówiła do mnie „wujku”? – Bednarek przeczesał włosy nerwowym ruchem.
– Całe życie tak mówiłam, ciężko się odzwyczaić – mruknęła.
„Wujek”, wyraźnie znudzony oczekiwaniem na pierwszy krok z jej strony, zarzucił sobie na ramię torbę podróżną, która stała ciągle na ziemi przy nogach kobiety. Bez wahania chwycił Ankę za łokieć i delikatnie podprowadził do samochodu. Sam szybko dołączył do niej, wrzuciwszy uprzednio bagaż na tylne siedzenie pojazdu. Ruszyli.
– Masz jakiś upatrzony lokal? – zapytał.
Anka nie odpowiedziała, pokręciła tylko przecząco głową.
– Jak się trzymasz? Musiało być ci ciężko. – Bednarek skorzystał z okazji, że stali na światłach, i przyjrzał się uważnie pasażerce. Był bystrym obserwatorem, choć w tym przypadku każdy zorientowałby się, że siły Anki wyczerpały się już jakiś czas temu.
Zaczęła mówić. Początkowo szło składnie, ale potem, gdy wspomniała o lekach, przed oczyma stanął jej znów ten cholerny zielony zeszyt, codzienny spis dawek środków przeciwbólowych, adnotacje dotyczące masy ciała i inne tego typu szczegóły. Poryczała się w połowie relacji jak dziecko.
Paweł zjechał do zatoczki autobusowej i objął dziewczynę delikatnie ramieniem. Zaczął głaskać po głowie tak, jak robił to lata temu, gdy brykając po korytarzach firmy, w której pracował jej ojciec, rozbiła sobie obydwa kolana i zdarła skórę z brody. Tak samo jak wtedy, i tym razem bliskość tego człowieka i jego uspokajający ton głosu zrobiły swoje. Anka uspokoiła się i już tylko cicho pochlipywała od czasu do czasu.
– Dzięki – siąknęła nosem. – Zawsze potrafiłeś mnie pocieszyć.
– Mam to wpisane w zakres obowiązków – odparł. Początkowo myślała, że żartuje, zaśmiała się nawet, ale on zachował powagę.
– Mówisz serio? – spytała wreszcie lekko przerażona. – Ojciec kazał ci wziąć nieporadną Anię pod swoje skrzydła?
– Nie – uśmiechnął się nieznacznie, słysząc taką sugestię – ale szkolili nas również w zakresie nawiązywania kontaktu z ludźmi. A niektórzy z nas okazali się bardziej utalentowani w tej dziedzinie niż inni.
– Znaczy, że co? Zdołałbyś okiełznać moją teściową?
– Spokojnie, mówmy o realnych zadaniach. Wandzia pozostaje zdecydowanie poza czyimkolwiek zasięgiem. Natomiast przypuszczam, że bez problemu namówiłbym cię na zakup parceli pod Pałacem Kultury.
Anka zaśmiała się szczerze.
– Widzisz, już lepiej – tym razem Bednarek wyszczerzył się zadowolony. – A teraz na kawę. Znam doskonałe miejsce.
*
Lokal rzeczywiście był wyborny, nie tylko pod względem jakości serwowanych tam napojów, lecz także z powodu niepowtarzalnej atmosfery. Anka poczuła się jakby wkroczyli do dawno nieodwiedzanego salonu starej ciotki.
Sale dla gości zajmowały dwa z czterech pokoi mieszkania w starej kamienicy. Właścicielka zgromadziła w nich całkiem pokaźną kolekcję stylowych mebli i choć nie żadne nie tworzyły kompletu, razem nadawały miejscu bardzo przytulną i kameralną atmosferę.
Różnej wielkości stoły i stoliki otoczone krzesłami, małymi kanapami i fotelami, skryte pod wzorzystą materią grubych obrusów nienachalnie zapraszały, by rozsiąść się przy nich wygodnie. Wiszące na ścianach obrazy, stare pocztówki i zdjęcia przywoływały do życia dawno minione czasy. Obydwa pokoje tonęły w przytulnym półmroku, gdyż przez zaciągnięte do połowy story w wysokich oknach wpadało niewiele światła. Natomiast na każdym ze stolików znajdowała się mała lampka, więc w razie potrzeby można było rozświetlić nieco mroczne wnętrze.
Paweł z zadowoleniem obserwował rosnące zainteresowanie Anki wnętrzem nietypowej kawiarenki. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili potrzebuje przede wszystkim zajęcia, które odwróciłoby jej myśli od śmierci Janusza.
Usiedli przy jednym z mniejszych stolików stojących nieco na uboczu. Kelnerka szybko przyjęła zamówienie i sprawnie poradziła sobie z dostarczeniem parujących filiżanek oraz dwóch kawałków ciasta. Gdy odeszła, Paweł podjął niewygodny temat:
– Co teraz zamierzasz? Wrócisz do pracy.
– Nie wiem – Anka popatrzyła nań nieco nieprzytomnie. – Zupełnie się nad tym nie zastanawiałam. Jaki dziś dzień?
Bednarek pokręcił głową z niedowierzaniem:
– Szesnasty kwietnia – odparł wreszcie cicho.
– Cholera – westchnęła – wzięłam urlop do końca maja. Szef nie będzie miał dla mnie roboty.
Z tym samym nieobecnym spojrzeniem uniosła do ust filiżankę kawy i pociągnęła ostrożnie kilka łyków. Bednarek przyglądał się, jak przez dobre pół minuty znęcała się nad kawałkiem tortu czekoladowego, by w końcu odsunąć talerzyk od siebie bez wzięcia do ust choćby najmniejszego kawałka ciasta.
– Powinnaś zostawić to wszystko na jakiś czas, wyjechać – zasugerował. – Może jakaś wycieczka?
– Nie wiem, to samo mówił ten lekarz – Anka nadal pozostawała w sferze własnych myśli, prowadząc rozmowę automatycznie. – Zastanowię się.
– Anka – Bednarek chwycił ją za ramię; drgnęła zaskoczona – bądź łaskawa poświęcić mi nieco uwagi. Potrzebujesz odpoczynku, musisz się jakoś pozbierać. Znajomy zostawił mi klucze do chaty na Mazurach. Wyjechał na kontrakt gdzieś do Afryki i nie pojawi się przynajmniej jeszcze przez pół roku. Weź je, odpoczniesz, pozbierasz się jakoś. Wtedy pogadamy.
– A o czym tu gadać? – zdumiała się. – Janusz nie żyje. Umierał przez ostatnie dwa miesiące, ale przecież musiał chorować znacznie dłużej. Nic nie powiedział, nawet gdy zaproponowałam mu rozwód, rozumiesz? Nie przyznał się, nie chciał mnie w to mieszać, do samego końca starał się być w porządku…
Ostatnie słowa weszły już na wysokie rejestry histerycznego płaczu. Nieliczni obecni w kawiarni ludzie zaczęli przyglądać się siedzącej w pewnym oddaleniu parze z rosnącym zaciekawieniem. Kobiety odruchowo wyciągnęły szyje i nadstawiły uszu, by jak najszybciej zorientować się, czy nietypowa para pokłóciła się mocno, co doprowadziło kobietę do płaczu i w jaki sposób jej towarzysz stara się ją pocieszyć.
Bednarek obrócił się powoli, czując na karku spojrzenie palące niczym wzrok bazyliszka. Zawstydzona sześćdziesięciolatka szybko zainteresowała się zawartością swojej filiżanki. Mężczyzna westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Przepraszam – chlipnęła już ciszej Anka. – Znowu zrobiłam scenę. Nie ma sensu odkładać niczego na później. Co chciałeś wiedzieć?
Paweł zastanowił się przez moment. Nie omówił tego z szefem, ale uznał, że nawet stary Zawadzki nie zdołałby tym razem utrzymać Anki z dala od nieprzyjemnej afery, która wykwitła w Instytucie Leków, a którą zgłosił im właśnie Janusz Kamiński. Choroba naukowca pozbawiła ich cennego źródła informacji i pozostawiła w wyjątkowo nieciekawym położeniu.
Anka przyglądała się Bednarkowi z coraz większym niepokojem. Był obecny w jej życiu od kiedy pamiętała. Najlepszy przyjaciel ojca skrycie podkochujący się w matce, gdy ta jeszcze żyła, stał się najukochańszym wujkiem dla małego potworka jakim była mała Ania.
Potem, już po śmierci matki Anki, pomagał potajemnie w realizowaniu wszystkich szalonych zamysłów szkraba, pocieszał, gdy dostawała kiepskie oceny w szkole, podciągał w nauce. To na jego ramieniu wypłakiwała się z pierwszej nieszczęśliwej miłości i to właśnie on przeprowadził z nią rozmowę o wszystkich niebezpieczeństwach, jakie czyhają na młodą dziewczynę, która wyjeżdża na wakacje ze swoim pierwszym chłopakiem.
Mimo tej zażyłości i zaufania, jakim go darzyła, wiedziała, że tak naprawdę Bednarek nie różnił się niczym od jej ojca. Obydwaj odkrywali się zawsze tylko na tyle, na ile chcieli, na ile uznali, że im się to opłaci – skutki uboczne wykonywanego zawodu. Nienawidziła ich wyrachowania, jednocześnie mając świadomość, że nic na to nie poradzi. Mogła jedynie mieć nadzieję, że Paweł zechce podzielić się z nią większością informacji.
– Janusz – zaczął niepewnie – skontaktował się z nami. Jakiś czas temu.
Czuła, że siedzący naprzeciwko mężczyzna nie ma najmniejszej ochoty wtajemniczać jej w swoje sprawy i wolała wierzyć, że to z powodu troski o nią, a nie niechęci do dzielenia się sekretem. Czekała cierpliwie, nie naciskała, wiedząc z doświadczenia, że żadne prośby ani groźby nie zmuszą go do otwarcia ust.
Bednarek skończył wreszcie bawić się serwetką, która tymczasem zdołała zmienić się w starannie złożony kwadracik o boku pół centymetra, i podjął ostateczną decyzję.
– Kamiński brał udział w ściśle tajnych badaniach prowadzonych na zlecenie naszego rządu. Nie pytaj mnie, nad czym pracowali, bo nie mam pojęcia, nigdy nie zdołałem zrozumieć tego bełkotu. Jakiś czas przed odejściem z pracy Janusz zaczął podejrzewać, że ktoś sabotuje program badawczy, jednocześnie podkradając próbki uzyskanych substancji. Ponieważ laboratorium, w którym pracowali było doskonale strzeżone, nie mógł tego dokonać nikt z zewnątrz. Wtedy skontaktował się z nami, a dokładniej z twoim ojcem. Przez niemalże pół roku przygotowywaliśmy pułapkę, niestety wtedy właśnie choroba Janusza dała o sobie znać. Nie mogliśmy narazić się na żadne podejrzenia, więc nie kontaktowaliśmy się z nim w szpitalu, mając nadzieję, że zdoła wrócić do pracy choć na chwilę. Dopiero później okazało się, że ukrywał się ze swoim stanem zbyt długo. Ze szpitala przeniesiono go niemal natychmiast do hospicjum, a potem ty zabrałaś go do domu. Nie daliście nam żadnej sposobności, żeby się z nim skontaktować. Wiem, że coś odkrył, bo kilka dni przed atakiem dał znać, że chce się spotkać. Czy mówił ci coś na ten temat? Przekazał jakieś dokumenty? Cokolwiek?
Anka patrzyła na niego z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Filiżanka z kawą zawisła w połowie drogi na stół, gdyż kobieta zamarła zupełnie, słysząc historię, która tak bardzo nie pasowała do jej byłego męża. Janusz miał w życiu tylko jedną pasję – biologię molekularną – która pochłaniała go do tego stopnia, że nie widział świata poza nauka. Anka nawet przez chwilę nie podejrzewała, by mógł zauważyć, że dokoła niego dzieje się coś niewłaściwego.
Z drugiej strony sprawa dotyczyła badań, a w tej kwestii Janusz był niezwykle skrupulatny. Tak, musiała przyznać, że miało to jakiś sens. Zwrócił się do jej ojca, wiedząc doskonale, czym zajmuje się były teść, i zaangażował się w całą sprawę, gdyż poczucie obowiązku nie pozwalało mu przejść do porządku dziennego nad oszustwem.
Kobieta zastanowiła się, ale w ciągu minionych dwóch miesięcy nie wydarzyło się nic, co mogłoby wiązać się z jakimikolwiek tajemniczymi sprawami w instytucie. Wreszcie pokręciła przecząco głową.
– Nie, nic takiego nie miało miejsca – odparła powoli, ciągle zastanawiając się, czy rzeczywiście nic jej nie umknęło. – Gdybym tylko coś sobie przypomniała, dam ci natychmiast znać. Albo ojcu.
– Lepiej dzwoń do mnie – zaśmiał się. – Wiesz jaką miłością twój ojciec darzy telefony. Gdy tylko może, porzuca komórkę w biurze.
– Racja. – Nieśmiały uśmiech pojawił się na zmęczonej twarzy kobiety. – Słuchaj, te Mazury… jak tam jest?
Bednarek nie krył zadowolenia, widząc, że udało mu się wzbudzić jej zainteresowanie.
– To spokojna okolica. Dom stoi jakieś trzy kilometry od wsi, mniej więcej pół kilometra od jeziora niemal w samym lesie. W sąsiedztwie mieszka tylko starsze małżeństwo, więc nikt nie będzie ci się narzucać. Mogłabyś odpocząć trochę, powłóczyć się po okolicy. Zajmę się tu wszystkim, gdyby okazało się, że pozostały jakieś kwestie formalne do załatwienia.
Anka musiała przyznać, że ten pomysł podobał się jej coraz bardziej.
– Jest jeszcze jedna sprawa – Paweł wyraźnie nie wiedział, jak zabrać się do przekazania jej tej wiadomości. – Wiesz, nie mogę wykluczyć, że ten, kogo wyśledził Janusz, wiedział o naszych działaniach. Wszyscy wiedzieli, że to ty zajmowałaś się Januszem przez ostatnie dwa miesiące…
– Wyduś to wreszcie z siebie.
– Muszę przydzielić ci kogoś do ochrony.
– Nie ma mowy – zaprotestowała gwałtownie.
– Anka, zrozum, gdyby coś ci się stało, Zbyszek urwałby mi łeb. Nie będziesz nawet wiedziała, że ktoś się koło ciebie kręci. Obiecuję.
– Wybij sobie to z głowy! – Paweł próbował zaprotestować, ale Anka nie zamierzała ustąpić. – Nikt nie będzie całymi dniami deptać mi po piętach. Jeśli to ma w ogóle się udać, to chcę mieć zupełny spokój. Od wszystkiego i wszystkich. Paweł, proszę.
Niechętnie skinął głową na zgodę. Anka pisnęła radośnie i rzuciła mu się na szyję, ściągając niemal obrus z niewielkiego stolika.
– No, już, uspokój się. – Bronił się przed jej entuzjazmem, ale widać było, że jej wyraźnie lepszy humor daje mu powód do radości. – Kiedy chcesz jechać?
– Choćby zaraz. Torbę mam przecież w samochodzie – parsknęła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz