12 kwi 2015

Chwila wytchnienia, cz. 3

Zbigniew Zawadzki siedział na kamiennym stopniu z twarzą nie wyrażającą żadnych emocji. Worek z ciałem jego jedynego dziecka odjeżdżał właśnie karetką pogotowia, która kołysała się na wybojach polnej drogi. Na razie nie czuł niczego, ale wiedział, że ból przyjdzie niezawodnie. Może za kilka godzin, może dopiero za kilka dni, gdy mózg zaakceptuje wreszcie fakt, że Anka nigdy już nie zadzwoni do niego w środku nocy, nie zaprosi na wino i nie będzie opowiadać z wypiekami na twarzy o jakimś spróchniałym krześle z czasów króla Ćwieczka, które udało się jej doprowadzić do stanu używalności.

Przechodził przez to, gdy umarła jej matka, więc wiedział, że da sobie radę również tym razem. Musiał uzbroić się w cierpliwość i poczekać z rozpaczą na czas, gdy spłaci wszystkie długi.

– Skończyliśmy z domem – zabrzmiało cicho gdzieś nad jego prawym ramieniem.

Zawadzki odwrócił się powoli i spojrzał z roztargnieniem na chudego trzydziestolatka, który skubał nerwowo skraj powyciąganego swetra. Robert był, jak często mawiał Zawadzki, bystrym dzieciakiem, ale nieco nazbyt nerwowym, co na szczęście nie odbijało się w żaden sposób na jakości wykonywanej przez niego pracy. Jeżeli w chacie czy gdziekolwiek indziej były jakieś ślady, które prowadziłyby do mordercy, Robert musiał znaleźć je wcześniej czy później.

– Wygląda kiepsko – orzekł śledczy. – Oczywiście musimy poczekać na wyniki wszystkich testów, ale na pierwszy rzut oka nie ma żadnego punktu zaczepienia. Samo DNA niewiele nam pomoże, a odcisków palców nie znaleźliśmy żadnych. Ktoś przeleciał całą chałupę bardzo dokładnie, z zachowaniem wszystkich procedur. Mamy tylko to – powiedział, wręczając Zawadzkiemu zielony zeszyt otwarty mniej więcej pośrodku.

Mężczyzna szybko przebiegł wzrokiem nierówne linijki tekstu wplecione pomiędzy zapiski jego córki. Wyglądało to tak, jakby Janusz otworzył notatnik na pierwszej lepszej stronie i po prostu napisał to, co chciał, nie patrząc nawet na czym pisze.

– Czytałeś?

– Tak, szefie – Robert nie zawahał się z odpowiedzią nawet przez chwilę. Sprawdzanie wszystkiego na miejscu zbrodni, łącznie z prywatnymi dokumentami, należało do jego obowiązków. – Żadnych konkretów, ale skontaktowałem się na wszelki wypadek z centralą. Doktor Kamiński słusznie podejrzewał, że ktoś od nas jest w to zamieszany. Miał pan założone obejście na telefonie służbowym, tak samo na komórce. Wszystkie telefony z numerów instytutu i pana córki były natychmiast przełączane do pana Bednarka, który zresztą nie pojawił się w pracy.

– I raczej już się nie pojawi – warknął Zawadzki.

– Tak sądzę, szefie – mruknął rudzielec.

Zawadzki zaczynał powoli gotować się ze złości. I bez wskazówek Janusza doszedł do tego, że ktoś z firmy musiał być umoczony w aferę w instytucie, ale nigdy nie przyszłoby mu do głowy podejrzewać wieloletniego przyjaciela. Zgniótł papier w dłoni nim zdołał zapanować nad odruchem.

– Rozesłaliśmy już list gończy…

– Słusznie, ale nie spodziewałbym się spektakularnych sukcesów. Paweł jest zbyt wprawnym graczem, żeby dać się tak głupio złapać. Listu, o którym pisał doktor Kamiński nie znaleźliście?

– Niestety. Zeszyt uchował się tylko dlatego, że pani Zawadzka schowała go do kurtki, a tę rzuciła w kąt sieni.

– Musiała być mocno wzburzona. Zawsze wtedy rozrzucała wszystko, gdzie popadnie. – Zawadzki mimowolnie uśmiechnął się na to wspomnienie.

– Przykro mi szefie – bąknął Robert.

Starszy mężczyzna wzruszył tylko ramionami. Dźwignął się bez słowa ze schodów i nie spoglądając więcej na mazurską chatę, wsiadł do swojego samochodu. Ruszył powoli, bez nerwów, kierując się w stronę wsi.

*

Zawadzki wpatrywał się tępym wzrokiem w stojące naprzeciwko biurko, przy którym przez tyle lat siadywał jego współpracownik, przyjaciel, człowiek tak bliski, że w zasadzie należący do rodziny. Od śmierci Anki minęły już niemal dwa miesiące, a Paweł Bednarek nadal pozostawał nieuchwytny, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię.

Prowadzone skrupulatnie śledztwo utknęło w martwym punkcie. Zgodnie z przewidywaniami Roberta, w mazurskiej chałupie nie odnaleziono wielu śladów. Wiadomo było, że Anka spędziła tam przynajmniej dwa tygodnie po wyjeździe z Warszawy, wiadomo było, że nie sama. Wyniki sekcji wyraźnie stwierdzały, że z ktokolwiek towarzyszył jej w ostatnich dniach życia, pozostawał z nią w bardzo zażyłych stosunkach, jednak nie zdołano ustalić jego tożsamości.

Zawadzki nie poczuł się zaskoczony na wieść, że chałupa została wynajęta, a człowiek, który podpisał umowę, niejaki Adam Czyżewski, w rzeczywistości nigdy nie istniał.

Bednarek zadziałał wyjątkowo sprawnie, ale też nie należało się po nim spodziewać niczego mniej. Udało mu się odizolować Ankę od otoczenia, podstawić kogoś, kto kontrolował jej działania i przeszukał rzeczy. To, że zdoła wymknąć się powolnej i nieco ociężałej machinie śledczej było bardziej niż prawdopodobne. Oczywiście każda dodatkowa informacja dostarczona przez techników zwiększała nadzieje inspektorów, ale też z każdym dniem ich zapał słabł.

Dane wykradzione z instytutu PAN zostały już zapewne dostarczone zleceniodawcy całej akcji, naukowcy i przedstawiciele rządu zacisnęli zęby ze złości, lecz nie pozostało im nic innego, jak przejść nad tą sprawą do porządku dziennego. Anna Zawadzka stała się po prostu jeszcze jedną ofiarą w sprawie sięgającej znacznie dalej niż poza mury instytutu czy ściany mazurskiej chaty, ofiarą w gruncie rzeczy nic nie znaczącą i coraz mniej interesującą dla czynników decyzyjnych.

Oczywiście jej ojciec miał na ten temat odmienne zdanie. W tej chwili pragnął wyłącznie wyrównania rachunków z osobami odpowiedzialnymi za śmierć Anki. Choć oficjalnie śmiercią Anki zajmował się teraz odpowiedni wydział policji – Zawadzki ani nikt z jego komórki nie mieli nawet wglądu w akta – ojciec zamordowanej wiedział przecież, jak skłonić nierychliwego, biurokratycznego molocha do pracy na swoją korzyść.

Nikt nie interesował się specjalnie jego poczynaniami, dopóki nie wiązały się one z wydarzeniami na Mazurach. Po dwóch miesiącach prowadzonych prywatnie poszukiwań otrzymał wreszcie upragnione wyniki. Na uprzątniętym blacie biurka leżała cienka teczka, a w niej dwustronicowy raport, kilka niewyraźnych zdjęć i jeden numer telefonu.

Długo zastanawiał się, czy dzwonić. W końcu zdecydował się na rozmowę z automatu zainstalowanego w jednym z centrów handlowych. Odebrała niemal natychmiast i o dziwo poznała go prawie od razu. Umówili się na cmentarzu.

Wiosna wybuchła w pełni, słońce grzało jak oszalałe, a jazgot ptaków niemalże zagłuszał myśli ponurego mężczyzny stojącego samotnie pośród kamiennych pomników. Zawadzki spoglądał na grób córki z głębokim przeświadczeniem, że żaden człowiek nie powinien nigdy doświadczać niczego podobnego.

Wreszcie mógł spędzić kilka chwil sam na sam z ukochanym dzieckiem, dla którego nigdy nie miał tyle czasu, ile chciałby mu ofiarować. Ukłucie bólu w sercu pojawiło się przez chwilę, lecz cichy zgrzyt żwiru na ścieżce odwrócił uwagę Zawadzkiego od niemiłych myśli.

Pojawiła się punktualnie, jak zawsze. Zauważył, że zmieniła się niewiele, choć od ich ostatniego spotkania upłynęło już dobre dziesięć lat. Szybko policzył w myślach, tak, musiała mieć teraz jakieś czterdzieści, może czterdzieści dwa lata, ale na oko nie dałby jej więcej jak trzydzieści pięć. Smukła sylwetka i sprężysty krok były jawnym dowodem, że kobieta prowadziła wyjątkowo aktywny tryb życia, a Zawadzki skrzywił się odruchowo na myśl o rodzaju tej aktywności.

Siedząca trzy groby dalej staruszka obrzuciła przybyłą niechętnym spojrzeniem, uznając że skórzana kurtka i nieco postrzępione spodnie nie licują z podniosłą atmosferą miejsca, w którym się znajdowali. Zbyszek tylko uśmiechnął się na widok wściekle żółtego bukietu żonkili, który podtrzymywała ramieniem. Poczekał spokojnie aż wstawi kwiaty do wazonu, po czym odezwał się spokojnie:

– Dziękuję, że przyjechałaś.

– Lubiłam ją. – Miała przyjemny, choć nieco schrypnięty głos.

– Zuzanna…

– Nic nie mów. – Kobieta odwróciła w stronę Zawadzkiego i położyła mu palec na ustach. – Zrobię, o co tylko poprosisz, ale obiecaj mi, że to ostatni raz, że nigdy więcej do mnie nie zadzwonisz.

– Mogłabyś wrócić.

– Nie, Zbyszku. Co było, a nie jest… Poza tym moi obecni pracodawcy nie są tak wyrozumiali jak ty, więc wymówienie raczej nie wchodzi w rachubę – uśmiechnęła się krzywo na tę myśl. – Chodź, postawisz mi obiad i wszystko opowiesz.

*

Paweł obudził się z kacem-gigantem, a przynajmniej tak mu się początkowo wydawało, gdy wraz z powracającą świadomością pojawił się rwący ból głowy. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie leży we własnym łóżku, tylko siedzi na twardym, drewnianym krześle z ramionami boleśnie wykręconymi w tył. Spróbował się szarpnąć, lecz uzyskał tylko tyle, że krzesło zachybotało się niebezpiecznie, a nadgarstki zapiekły go nieprzyjemnie.

Wciągnął powietrze, ale nie wyczuł nic, żadnych zapachów. Wokół panowała cisza. Pod bosymi stopami miał zimną, nierówną i chropowatą posadzkę z betonu. Z sufitu zwieszała się na długim kablu co najmniej stuwatowa żarówka, która oślepiała go na tyle skutecznie, by nie mógł zidentyfikować w przyszłości pomieszczenia, w którym się znalazł. O ile w ogóle będzie jakaś przyszłość, w co zaczynał powoli wątpić. Z każdą sekundą nabierał nieprzyjemnego przekonania, że miał do czynienia z zawodowcami.

Gdzieś w mroku zgrzytnęły zawiasy, potem doleciał go odgłos kroków – dwie osoby, gdyby miał zgadywać, powiedziałby, że kobieta i mężczyzna.

– Witaj – doleciało go spoza kręgu światła. Zamarł, bo pozdrowiono go po polsku, co w sercu Rio de Janeiro nie mogło być zwykłym przypadkiem, a potem zapewne spadłby z krzesła, gdyby nie był do niego przywiązany, gdy ktoś dorzucił z mroku: – Pawle.

Weszła w obszar zalany białym światłem. W pierwszej chwili nie poznał jej. Nie współpracowali ze sobą nigdy, widział ją może raz czy dwa w towarzystwie Zbyszka, ale wtedy miała długie, ciemne włosy, teraz zaś stała przed nim obcięta niemal na jeża blondynka. Dopiero po chwili skojarzył, z kim ma do czynienia.

– Witaj, Zuzanno – odparł łamiącym się głosem. – Zbyszek, jak widzę, nie przebierał w środkach.

Wzruszyła tylko ramionami.

– Musimy porozmawiać, Pawle – odezwała się poważnie – ale nie sądzę, żebyś był skłonny rozstać się z informacjami, na których mi zależy. – Nie skomentował. Jej spokój przerażał go bardziej niż gdyby rzucała groźbami. Wiedział, jaką cieszyła się opinią – Zuzanna nie popełniała błędów. Przełknął nerwowo ślinę, tymczasem ona kontynuowała niewzruszenie: – Widzisz, mój drogi, cały kłopot w tym, że nie mam czasu słuchać twoich kłamstw, ani ochoty, by przebywać w twoim towarzystwie dłużej niż to jest konieczne. Dlatego chciałabym ci kogoś przedstawić.

Cień za jej plecami zafalował i wypluł ze swych czeluści małego, pokracznego człowieczka, który sięgał Zuzannie zaledwie do ramienia. Spocona łysina błyszczała nieprzyjemnie w żarówkowym świetle, a przybrudzony podkoszulek wystający spod rozpiętej koszuli opinał się na nieco zbyt pokaźnym brzuszku.

– Poznaj pana Sazuki. – Paweł przez chwilę nie mógł oprzeć się absurdalnemu wrażeniu, że znajdują się na jakimś dziwacznym przyjęciu. – Pan Sazuki jest prawdziwym wirtuozem w swoim fachu i zgodził się wyświadczyć mi drobną przysługę. Dotrzyma ci towarzystwa i przekona cię, byś podzielił się ze mną wiedzą. Zostawię was teraz samych, porozmawiacie sobie szczerze, a kiedy wrócę, mam nadzieję, chętnie udzielisz mi pomocy.

Paweł chciał coś powiedzieć, błagać, przekonywać, ale nie czekała. Zniknęła w mroku tak samo nagle, jak się pojawiła. Znów zgrzytnęły drzwi. Pan Sazuki dopiero wtedy ruszył się z miejsca.

Wróciła dokładnie po godzinie, a przynajmniej tak utrzymywała – Bednarek miał wrażenie, że nie było jej przynajmniej trzy razy dłużej. Spojrzała z odrazą na skrwawiony strzęp człowieka, który siedział na krześle zamiast postawnego mężczyzny, którego zostawiła w starym magazynie kilkadziesiąt minut temu. Skrzywiła się nieco i pokręciła głową z dezaprobatą.

– Nienawidzę takich widoków – westchnęła. – Możesz mówić?

Z krzesła dobiegł ją niewyraźny skrzek.

– Zakładam, że tak. Nazwisko.

– B-bed...rek – wychrypiał.

– Nie twoje, idioto. – Pokręciła głową z dezaprobatą. Pan Sazuki natychmiast przysunął się bliżej więźnia, gotów nieść fachową pomoc. Pewna osoba opłaciła go aż nazbyt szczodrze, przykazując, by bez wahania zaoferował swój kunszt nieznanej mu damie. Zuzanna wstrzymała go jednak stanowczym gestem. Z krzesła dobiegło ich ciche westchnienie ulgi.

– Tego drugiego. To była robota dla dwóch, poza tym ty byś Anki nie przeleciał.

– Nowakowski. Ksysiek Nowakowski – odpowiedział nieco bełkotliwie Paweł. Brak przednich zębów niczego nie ułatwiał. – Wolny scelec. Wceśniej w GROM-ie – zaczął sypać niepytany.

– Gdzie go znajdę?

– Nie… nie wiem – Bednarek zająknął się z obawy przed jej reakcją.

Wzruszyła tylko ramionami.

– Dziękuję, Pawle. – Podeszła bliżej i nachyliła się nad jego uchem, a raczej nad tym, co z niego zostało. – Sam rozumiesz, że Zbyszek nie ma ochoty oglądać cię wśród żywych.

– Zuza – wychrypiał. – Dobij…

– Nic z tego, Pawełku – pokręciła głową – Zbyszek prosił, żeby zapewnić ci niezapomniane doznania. Poza tym, wiesz, ja naprawdę bardzo lubiłam Anię.

Tym razem zaczął wrzeszczeć zanim zdążyła wyjść i zanim pan Sazuki podszedł znów do krzesła ze swoim niewinnym uśmiechem na ustach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz